Выбрать главу

– To była tylko zemsta – szepnęła do wędrowca. – Gdybym się nie zemściła, nie mogłabym mu wybaczyć. A tak zaczynamy dziś od nowa. Co noc będziemy razem.

Argos się rozszczekał. Sophie usłyszała szmer krzątaniny w przedpokoju, jakiś znajomy męski głos, a potem trzaśnięcie drzwiami. Drżąc ze zdenerwowania, wyszła z wanny.

– Marto, kto to przyszedł? – zawołała przez drzwi.

– Pan wyszedł z wachmistrzem kryminalnym Smolorzem – odkrzyknęła służąca. Sophie ze złością zmyła makijaż.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 28 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA WIECZOREM

Mock i Smolorz siedzieli w adlerze zaparkowanym na Rehdigerplatz, pod domem Mocka. Szyby i dach samochodu szybko pokrywały się dywanem śniegu. Mock milczał z powodu zalewającej go zazdrości, Smolorz – zgodnie ze swą naturą.

– Czego się dowiedzieliście? – zapytał w końcu Mock.

– Stróż był pijany. Nie znał Gelfrerta. Gelfrert był nazistą…

– Nie mówię o Gelfrercie – Mock rozjarzył mocno końcówkę papierosa. – Mówię o kościele.

– Nikt nie przynosił dziś kwiatów do kościoła.

Mock przyjrzał się oknom swojej sypialni, w których właśnie przed chwilą zgasło światło.

– Smolorz, dostajesz nową sprawę – w chwilach wzburzenia Mock mówił do swojego podwładnego na „ty”. – Chcę wiedzieć wszystko o niejakim baronie von Hagenstahlu, Eichenallee. Zostawiasz sprawę Gelfrerta. Ja sam się nią zajmę. Poza tym nie odstąpisz na krok mojej żony. Nie musisz się specjalnie kryć. Ona zna ciebie tylko z nazwiska i z głosu. Codziennie wieczorem o ósmej raport, w knajpie Grajecka na Gräbschenerstrasse. – Mock zapalił nowego papierosa. – Posłuchaj, Smolorz, moja żona powiedziała mi dziś, że o mięcie czytała u Galena. W mojej bibliotece. Owszem, mam Galena w wydaniu Kühna. Wydanie dwujęzyczne, grecko-łacińskie. A moja żona nie zna ani jednego z tych języków.

Smolorz patrzył osłupiały na swojego szefa, nie rozumiejąc, o czym on mówi. Nie zadał jednak żadnego pytania. I za to Mock najbardziej go cenił.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA SIÓDMA RANO

Mock przełknął ślinę i po raz pierwszy od wielu dni nie poczuł palenia w przełyku i poalkoholowych protestów żołądka. Jedynie lekkie pragnienie przypominało mu, że nie wszystkie spożyte wczoraj płyny były równie niewinne jak wypijane właśnie świeże mleko, które jeszcze oddawało bezpieczne krowie ciepło. Odstawił kubek, wyszedł z jadalni do przedpokoju i stanął przed dużym lustrem. Kolońska mgiełka, którą rozpylił za pomocą gumowej gruszki, osiadła na jego policzkach. Wtedy uchyliły się drzwi do sypialni i Mock dostrzegł na klamce długie palce Sophie. Przestał rozcierać po twarzy korzennie pachnący kosmetyk, szybkim ruchem chwycił za klamkę, nie dopuszczając do ponownego zamknięcia drzwi. Sophie nie próbowała się z nim szamotać. Usiadła przed masywną toaletką z dwuskrzydłowym lustrem i usiłowała – z lekkim sykiem zniecierpliwienia – rozczesać kościanym grzebieniem poranne sploty włosów. Jasne kosmyki opadały ukośnie na jej twarz, zakrywając podsiniałe oko.

– Myślisz, że codziennie będę spał w swoim gabinecie? – zapytał podniesionym głosem. – Że codziennie będziesz się po prostu zamykała przede mną w sypialni?

Sophie nawet na niego nie spojrzała. Mock opanował się i chrząknął, wiedząc, że w ten sposób przywróci swojemu głosowi ten tembr, który jego żona lubiła: miękki, lecz zdecydowany, przyjazny, lecz nie sentymentalny.

– Musiałem wyjść na chwilę. Smolorz miał do mnie ważną sprawę.

Zdawało mu się, że dostrzegł cień zainteresowania w lekko podkrążonych z niewyspania oczach Sophie. Podszedł do niej i oparł delikatnie dłonie na jej ramionach, nie mogąc się nadziwić – po raz nie wiadomo który – ich kruchości. Sophie otrząsnęła się gwałtownie, a Mock splótł ręce na brzuchu.

– Wiem, wiem… Przebaczyłaś mi. Byłaś wspaniałomyślna. Nie powinienem był nigdzie wychodzić. Ani na chwilę. Powinienem był każdą minutę tego wieczoru spędzić z tobą. A potem miała być pierwsza z szeregu nocy, naszych nocy, kiedy nastąpi poczęcie. A tu wyszedłem. Na krótko. Taką mam pracę.

W przedpokoju zadzwonił telefon.

– Teraz też pewnie dzwonią do mnie – Mock spojrzał lękliwie w półprzymknięte oczy żony. – Jakieś wezwanie, może trup…

Sophie usłyszała oddalające się kroki męża i jego głos dochodzący z przedpokoju:

– Tak rozumiem, Taschenstrasse 23-24, mieszkanie na trzecim piętrze.

Trzask słuchawki, kroki, znów ręce na ramionach, gładko wygolony, nieco wilgotny policzek przy jej policzku.

– Porozmawiamy wieczorem – szepnął. – Teraz jadę. Jestem potrzebny.

– Mnie nie jesteś potrzebny. Jedź – Sophie udowodniła, że wciąż jest obdarzona zdolnością wydawania głosu.

Podeszła do okna i przyglądała się fruwającym płatkom śniegu. Mocka rozbolała głowa. Zaczął powoli rozmyślać nad ilością wypitego wczoraj alkoholu. Było tego stanowczo za mało jak na gwałtowny atak kaca, który go ogarniał. Policzki płonęły, w skroniach miarowo stukały małe wahadła.

– Ty wywłoko – chciał, by zabrzmiało to beznamiętnie. – Prowokujesz mnie? Lubisz, jak ci się przywali w gębę, co?

Sophie dalej podziwiała lekki taniec płatków śniegu.

WROCŁAW, WTOREK 29 LISTOPADA, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ RANO

Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Nie zdawał sobie sprawy, że mięśnie szyi tak ciasno ściskają z trzech stron sztywną i podzieloną na segmenty rurkę krtani, że w ludzkich stawach zawarty jest żółtawy lepki płyn, że rozpiłowana kość wydziela przeraźliwą woń. Nie widział dotąd odciętych palców pływających w wypełnionej krwią balii, otwartej na oścież klatki żeber, mięsa łydek, które odskrobano od goleni, ani potrzaskanych głowic kolana, w które wepchnięto stalowy przecinak. Mock jeszcze nigdy nie widział poćwiartowanego człowieka. Teraz zobaczył. Zobaczył też mnóstwo zakrzepłych strug krwi, które pokrywały ściany, wilgotne deski podłogi, wystający spod łóżka nocnik, skłębioną, brudną pościel, pokryte sadzą krzesła i zatłuszczony piec kuchenny. Nie uszedł jego uwagi leżący na stole kieszonkowy kalendarzyk Liebesa, w którym na dacie 17 listopada krzyżowały się dwie smugi krwi. Nie mógł nie zauważyć poszarzałej twarzy Ehlersa oraz zarumienionych policzków swojego szefa, dyrektora kryminalnego Heinricha Mühlhausa.

Dobrotliwe zwykle oblicze tego ostatniego wykrzywione było tym razem szyderczym uśmieszkiem, który – jak wiedział Mock – był zwiastunem najwyższego wzburzenia. Mühlhaus nacisnął na czoło sztywny melonik i ruchem głowy nakazał Ehlersowi opuścić pokój. Kiedy fotograf uwolnił przełożonych od widoku swej zbolałej twarzy, Mühlhaus utkwił wzrok w klatce piersiowej Mocka. To unikanie wzroku Mocka nie wróżyło niczego dobrego.

– Makabryczne morderstwo, prawda, Mock? – zapytał cichym głosem.

– Istotnie, Herr Kriminaldirektor.

– Nie dziwi pana moja obecność, Mock?

– Istotnie, dziwi mnie, Herr Kriminaldirektor.

– A nie powinna pana dziwić – Mühlhaus wyjął z kieszeni fajkę i zaczął ją nabijać. Mock również zapalił. Intensywny smak mocnych papierosów „Bergmann Privat” stłumił fetor porąbanych członków.

– Musiałem przyjechać, Mock – kontynuował Mühlhaus – bo nie widzę tu pańskich ludzi. Nie ma tu ani Smolorza, ani Meinerera. Przecież ktoś oprócz pana musi być na miejscu tak strasznej zbrodni. Ktoś musi panu pomóc w wypełnianiu obowiązków. Zwłaszcza kiedy jest pan na kacu.

Mühlhaus wypuścił gęstą bombę dymu i podszedł do Mocka, mijając ostrożnie balię z pływającymi w niej palcami, których paznokcie zaszły brudną galaretą krwi. Stał tak blisko Mocka, że ten poczuł żar bijący z jego fajki, przymkniętej metalowym wieczkiem.