– To zajmie sporo czasu – wtrąciłem.
– Musisz dostarczyć mi tę mapę przed zimą – powiedział szybko. – Napisz też wyjaśnienia. Najbardziej zależy mi na kształcie muru, Wschodnim Lesie i miejscu, w którym rzeka wpływa i wypływa z Miasta. To wszystko. Dobrze?
Powiedział tylko tyle i wybiegł ze strażnicy. W samotności przemyślałem jeszcze raz jego słowa. Kształt muru, Wschodni Las oraz wejście i ujście rzeki. Mapa to nawet niezły pomysł. Sam lepiej zorientuję się w topografii Miasta, no i wreszcie będę miał co robić. Ale najbardziej cieszyłem się z tego, że cień jeszcze mi ufał.
Chwilę później do strażnicy wszedł Strażnik. Najpierw wytarł ręcznikiem pot z czoła, potem brudne ręce. Następnie usiadł ciężko na krześle po przeciwnej stronie stołu.
– O co chodzi?
– Chciałbym się spotkać z cieniem – odpowiedziałem. Strażnik pokiwał głową, nasypał tytoniu do fajki, po czym zapalił go zapałką.
– Jeszcze nie czas – rzekł. – Przykro mi, ale jeszcze za wcześnie. Poczekaj, aż dzień będzie krótszy. Nie bierz mi tego za złe.
Złamał zapałkę w palcach i rzucił ją na talerz.
– To dla twojego dobra. Jeśli teraz się nad nim zlitujesz, sprawa tylko rozciągnie się w czasie. Widziałem kilka takich przypadków. Nie życzę ci źle, więc jeszcze trochę wytrzymaj.
Skinąłem głową. Przekonywanie go nie miało sensu. Strażnik i tak nie posłucha, a poza tym udało mi się zamienić z cieniem klika słów. Teraz mogłem tylko cierpliwie czekać.
Strażnik wstał z krzesła, podszedł do umywalki i napił się wody z dużego porcelanowego kubka.
– A jak ci idzie praca?
– W porządku. Powoli się przyzwyczajam – odparłem.
– To dobrze – rzekł. – Najlepiej zająć się pracą, wtedy nie myśli się o głupstwach.
Znowu rozległo się stukanie młotkiem.
– Może przejdziemy się kawałek? – powiedział Strażnik. – Pokażę ci coś ciekawego.
Wyszliśmy ze strażnicy. Cień przybijał właśnie ostatnią, boczną deskę. Pomijając konstrukcję koła, wózek wyglądał jak nowy.
Przeszliśmy na drugą stronę placu i zatrzymaliśmy się przy murze koło wieży. Było parno i duszno. Po niebie przesuwały się czarne chmury. Lada chwila mógł lunąć deszcz. Przesiąknięta potem koszula Strażnika lepiła się do jego ciała, wydając cuchnącą woń.
– To jest mur – powiedział i poklepał ścianę dłonią, tak jakby klepał konia. – Ma siedem metrów wysokości i dokładnie otacza Miasto. Wyjść można tylko przez tę bramę. Dawniej była jeszcze Brama Wschodnia, ale teraz jest zamurowana. Jak widzisz, zbudowany jest z cegły, ale to nie jest zwykła cegła. Nie zniszczy jej ani armata, ani trzęsienie ziemi, ani burza.
Strażnik podniósł z ziemi kawałek drewna i zaczął ociosywać go nożem. Nóż wchodził w drewno jak w masło i wkrótce w ręce Strażnika została tylko mała drzazga.
– Przypatrz się dobrze – powiedział. – Między cegłami nie ma zaprawy. Jest niepotrzebna. Cegły są tak dopasowane, że nawet włos się tu nie wciśnie.
Spróbował wetknąć drzazgę między cegły, ale nie wcisnął jej nawet na milimetr. Następnie wyrzucił drzazgę i czubkiem noża zaczął rysować powierzchnię cegły. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt, ale na cegle nie pozostał żaden ślad. Strażnik rzucił okiem na czubek noża, po czym zamknął ostrze i schował nóż do kieszeni.
– Ten mur jest doskonały. Dobrze to zapamiętaj. Nikomu nie udało się stąd wyjść.
Potem położył swą ogromną dłoń na moich plecach.
– Wiem, że ci ciężko. Wszystkim jest ciężko na początku. Ale musisz wytrzymać. Potem przyjdzie ulga. Nie będziesz się już martwił, nie będziesz cierpiał. To wszystko zniknie. Takie chwilowe uczucia nie mają żadnego znaczenia. Dlatego dobrze ci radzę: zapomnij o cieniu. Tutaj jest koniec świata. Stąd nie ma już dokąd iść. Dlatego ty też nigdzie stąd nie pójdziesz.
Powiedziawszy to, jeszcze raz klepnął mnie po plecach.
W drodze powrotnej przystanąłem na Starym Moście i oparłem się o barierkę.
Koniec świata.
Ale dlaczego, w jaki sposób i w jakim celu porzuciłem stary świat i przyszedłem aż tutaj, na koniec świata? Straciłem cień i pamięć, a teraz stracę jeszcze serce.
Rzeka cicho szemrała pod moimi stopami. Pod mostem była niewielka piaszczysta wyspa. Porastały ją wierzby. Zanurzone w wodzie gałęzie kołysały się lekko, poruszane nurtem rzeki. Poprzez krystalicznie czystą wodę widziałem skaliste dno i ryby. Zawsze odnajdywałem spokój, patrząc na tę rzekę.
Z mostu można było zejść schodami na wyspę. W cieniu wierzb stała ławka, a obok wypoczywało zawsze kilka zwierzy. Często schodziłem na tę wyspę i karmiłem je chlebem, który nosiłem w kieszeni. Wahały się, ale w końcu wyciągały szyje ku okruchom chleba.
W miarę upływu czasu w ich oczach malował się coraz głębszy smutek. Pożółkłe liście i sucha trawa przypominały im o nadchodzącej długiej i ciężkiej porze głodu. Jak mówił starzec, dla mnie również miała to być długa i ciężka pora.
Hard-boiled wonderland – garderoba, arbuz, chaos
O wpół do dziesiątej dziewczyna wstała z łóżka i powoli zaczęła się ubierać. Leżałem oparty na łokciach i obserwowałem ją kątem oka. Wyglądała jak smukły zimowy ptak, który z gracją wykonuje każdy swój ruch. Włożyła spódnicę, potem zapięła guziki bluzki, zaczynając od góry, następnie usiadłszy na skraju łóżka, założyła rajstopy. Potem pocałowała mnie w policzek. Wiele dziewcząt umie się ładnie rozbierać, ale rzadko która potrafi się z równym wdziękiem ubrać. Kiedy już się ubrała i poprawiła włosy, w pokoju zrobiło się tak świeżo, jakby ktoś otworzył szeroko okno.
– Dziękuję za kolację – powiedziała.
– Nie ma za co.
– Zawsze tyle gotujesz?
– Jeśli nie jestem zbyt zajęty. Zwykle wyjadam resztki albo stołuję się na mieście.
Usiadła na krześle w kuchni i zapaliła papierosa.
– Ja prawie wcale nie gotuję. Kiedy pomyślę, że musiałabym ugotować garnki pełne jedzenia i to tylko po to, żeby je zaraz opróżnić… nie mam już na nic ochoty. To przecież tak, jakbym żyła dla samego jedzenia. Nie wydaje ci się?
Pomyślałem, że chyba ma rację.
Wyjęła z torebki notes, napisała w nim coś długopisem i wyrwała kartkę.
– To numer mojego telefonu – powiedziała. – Zadzwoń, jeśli ugotujesz czegoś za dużo i nie będziesz w stanie zjeść wszystkiego sam, przyjdę na pewno.
Kiedy wyszła, zabierając ze sobą pożyczone przeze mnie książki, w pokoju zrobiło się dziwnie pusto. Odsłoniłem czaszkę i przyjrzałem się jej jeszcze raz. Nie miałem oczywiście żadnego dowodu, ale czułem, że to ta sama czaszka, którą pechowy porucznik wykopał na ukraińskim froncie. A może wiązała się z nią jeszcze jakaś inna, dłuższa historia?
Umyłem talerze i wytarłem stół. Był już najwyższy czas, żeby pomyśleć o tasowaniu. Wyłączyłem telefon i dzwonek przy drzwiach, po czym zgasiłem światło w całym mieszkaniu. Paliła się już tylko jedna lampa w kuchni obok stołu. Potrzebowałem teraz absolutnego spokoju, musiałem skupić się na tasowaniu.
„Koniec Świata" – to hasło i tytuł sztuki, jaka rozgrywa się w moim mózgu i służy do transformacji cyfr uzyskanych z prania, czyli do tasowania. Oczywiście tylko dla ułatwienia nazywa się to sztuką. Naprawdę jest to coś bardziej chaotycznego, pozbawionego wyrazistych wątków, dlatego trudno to porównać do prawdziwej sztuki.
Zresztą sam nie znam treści tego dzieła. Ułożyli go naukowcy z Głównego Laboratorium. Kiedy po rocznym treningu zdałem końcowy egzamin, zamrozili mnie na dwa tygodnie i wydobyli z mego mózgu to, co należałoby nazwać jądrem mojej świadomości, przekształcili je zgodnie z treścią tego pass-dramatu, po czym z powrotem wprowadzili do mózgu. Następnie poinformowali mnie, że tytuł sztuki brzmi „Koniec Świata" i to jest właśnie hasło do mojego tasowania. Moja świadomość składa się teraz z dwóch osobnych części: chaotycznej całości i tkwiącego w niej, jak pestka w śliwce, jądra, które stanowi jednocześnie kwintesencję tej chaotycznej całości.