Siedziałem na prawym, a mały na lewym krańcu sofy. Zastanawiałem się, dlaczego nikt do tej pory nie zainteresował się hałasem, jaki dobiegał z mojego mieszkania. Na moim piętrze mieszkali wyłącznie samotni mężczyźni, więc o tej porze w dzień powszedni, pomijając jakieś bardzo wyjątkowe sytuacje, zwykle nie było ich w domu. Czyżby moi oprawcy wiedzieli o tym i dlatego pozwalali sobie na najdzikszy hałas? Chyba tak. Wiedzą o wszystkim, wyglądają na ludzi porywczych, ale w rzeczywistości działają według starannie obmyślonego planu.
Mały spoglądał od czasu do czasu na zegarek i sprawdzał, czy olbrzym wykonuje swe zadanie w odpowiednim tempie. Ten zaś niszczył po kolei każdą napotkaną rzecz. Gdyby przeszukiwali w ten sposób mieszkanie, nawet przedmiot wielkości ołówka nie umknąłby ich uwagi. Ale – jak oznajmili na wstępie – oni niczego nie szukali. Oni tylko niszczyli.
Po co?
Może chcieli stworzyć pozory, że czegoś szukali?
Przerwałem rozmyślania, wypiłem resztę piwa i odstawiłem puszkę na podłogę. Olbrzym otworzył właśnie szafkę z naczyniami, zrzucił na podłogę szklanki, następnie zabrał się za talerze. Rozbił wszystko: ekspres do kawy, filiżanki do herbaty, słoik z solą, cukrem, mąką. Ryż rozsypał po całej podłodze. Ten sam los spotkał mrożonki z zamrażalnika. Pół tuzina mrożonych krewetek, kawałek wołowiny, lody, masło najwyższej jakości, trzydziestocentymetrowy kawior i sos pomidorowy, którego jeszcze nie skończyłem robić – wszystko to spadło na podłogę pokrytą linoleum z takim łomotem, z jakim o asfalt uderzyłby grad meteorytów.
Następnie podniósł lodówkę, wysunął ją nieco do przodu, po czym przewrócił tak, że drzwiczki znalazły się na spodzie. Urwał się chyba przewód w okolicy grzejnika, bo dookoła posypały się iskry. Ciekawe, jak wytłumaczę przyczynę uszkodzenia elektrykowi, który będzie naprawiał tę lodówkę.
Wszystko skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Dzieło zniszczenia dobiegło po prostu końca i wokół zapanowała cisza. Olbrzym stał w progu między kuchnią a pokojem i patrzył na mnie swym bezmyślnym wzrokiem. Ile czasu zajęło mu zrujnowanie mojego mieszkania? Piętnaście minut? Może pół godziny? Z zadowolenia, z jakim mały patrzył na tarczę swojego roleksa, mogłem wnioskować, że był to czas zbliżony do normy dewastacji dwupokojowych mieszkań z kuchnią. Świat przepełniony jest normami, począwszy od długości trasy maratonu, a skończywszy na długości rolki papieru toaletowego.
– Sporo czasu zajmie ci sprzątanie – zauważył mały.
– Chyba tak. Sporo też będzie kosztować.
– Pieniądze nie mają teraz znaczenia. To jest wojna. Nikt jeszcze nie wygrał wojny, trzymając się za kieszeń.
– To nie moja wojna.
– Nieważne czyja wojna. Ani czyje pieniądze. Taka jest wojna i musisz się z tym pogodzić.
Mały wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, odkaszlnął dwa, trzy razy, zasłaniając usta, po czym obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. To też, być może, jedno z moich uprzedzeń, ale nie ufam mężczyznom, którzy noszą chusteczki. Mam mnóstwo takich uprzedzeń. Nie jestem z tego powodu specjalnie lubiany, ale w miarę jak przybywa mi wrogów, rośnie też liczba moich uprzedzeń.
– Niedługo po naszym wyjściu zjawi się tutaj ktoś z Systemu. Powiesz mu o nas. Powiesz, że pytaliśmy cię o czaszkę. Ty oczywiście o niczym nie wiesz. Rozumiesz? Nie mogłeś nam powiedzieć tego, o czym nie wiesz, ani dać tego, czego nie masz. Nawet torturowany. Dlatego wróciliśmy z pustymi rękami.
– Torturowany?
– Nie będą cię specjalnie podejrzewać. Masz niezłą opinię, poza tym nie wiedzą o tym, że byłeś u profesora. O tym, jak dotąd, wiemy tylko my. Pomyślą, że to Fabryka. I zaczną działać. A o to właśnie nam chodzi.
– Ale co z tymi torturami? Chyba nie zamierzacie mnie torturować?
– Potem ci wytłumaczę.
– A co będzie, jeśli powiem prawdę? – spytałem.
– Załatwią cię – odparł mały. – Nie żartuję. Nie dość, że w tajemnicy przed Systemem byłeś u profesora, to jeszcze wykonałeś tasowanie, które jest zabronione. W dodatku profesor posłużył się tobą do eksperymentu. To ci nie ujdzie na sucho. Jesteś w paskudnej sytuacji, prawdę mówiąc, jedną nogą stoisz już za barierką mostu. Teraz zastanów się, na co zamierzasz upaść. Jak skręcisz kark, będzie za późno na myślenie.
Patrzyliśmy przez chwilę na siebie z dwóch przeciwnych krańców sofy.
– No dobrze – powiedziałem. – Ale co mi przyjdzie z tego, że stanę po waszej stronie? Jestem cyfrantem i należę do Systemu, a o was nie wiem prawie nic. Dlaczego miałbym zdradzić swoich i przyłączyć się do obcych?
– To proste. My orientujemy się w twojej sytuacji i pozwalamy ci działać. Natomiast twoja organizacja nie wie nic, a jak się dowie, prawdopodobnie każe cię zlikwidować. Lepiej zrobisz, jeśli postawisz na nas. To chyba proste?
– Tylko że prędzej czy później System dowie się całej prawdy.
– Być może – odparł. – Ale zanim do tego dojdzie, my rozwiążemy już nasze problemy. Na tym właśnie polega sztuka dobrego wyboru. Trzeba wybierać tę możliwość, która daje największe pole manewru. Jak w szachach. Szach nie kończy gry. Możesz jeszcze próbować się bronić i czekać na błąd przeciwnika. Każdy, nawet najlepszy gracz może się pomylić. Więc?
Mężczyzna spojrzał na zegarek i pstryknął palcami. Na ten znak olbrzym, niczym włączony do prądu automat, zacisnął mocniej szczękę i błyskawicznie zbliżył się do sofy. Zagrodził mi drogę. Nie, raczej swoim wielkim jak ekran w kinie cielskiem zasłonił mi wszystko. Przykrył mnie swoim cieniem. Przypomniałem sobie zaćmienie słońca, które oglądałem w dzieciństwie. Stałem na szkolnym boisku i patrzyłem na słońce przez szybę osmoloną płomieniem świeczki. To było już tak dawno temu. W jakie dziwne miejsce przywiódł mnie los w ciągu tego czasu!
– Więc? – powtórzył mężczyzna. – Teraz spotka cię mała nieprzyjemność. No, może nie taka mała, ale nie pozostaje ci nic innego, jak pomyśleć, że to dla twojego dobra, i zacisnąć zęby. My też nie robimy tego dla przyjemności. Zdejmij spodnie.
Nie było rady, zdjąłem spodnie. Stawianie oporu nie miało sensu.
– Klęknij na podłodze.
Jak sobie tego życzył, wstałem z sofy i uklęknąłem na dywanie. Musiałem śmiesznie wyglądać, klęcząc w samej tylko bluzie i szortach, ale nie zdążyłem się nad tym zastanowić, bo olbrzym kucnął tuż za mną i przygniótł mnie do siebie. Położył swe ogromne ręce wzdłuż moich boków, a dłonie docisnął w okolicy moich bioder. Zrobił to niezwykle zwinnie i szybko. Nie odczuwałem siły tego uścisku, ale gdy spróbowałem się poruszyć, w karku i przegubach dłoni poczułem rozdzierający ból. Potem biodrami zablokował mi nogi. Teraz nie mogłem się już wcale ruszyć i czułem się jak porcelanowa kaczka na strzelnicy.
Mały poszedł do kuchni i przyniósł stamtąd nóż olbrzyma. Rozłożył go i opalił ostrze w płomieniu zapalniczki. Sam nóż nie wyglądał groźnie, ostrze miało może siedem centymetrów długości, lecz już na pierwszy rzut oka poznałem, że nie kupił go w sklepie gospodarczym. Taka wielkość zupełnie wystarcza, żeby pociąć ciało człowieka na kawałki. Człowiek to nie niedźwiedź, ciało ma miękkie jak brzoskwinia i dobrym siedmiocentymetrowym nożem można z nim zrobić prawie wszystko.