Выбрать главу

Dziewczyna zdjęła pelerynę i kalosze i ubrała się w moją amerykańską kurtkę i buty do joggingu.

– Ty też powinieneś się przebrać. Nie przeciśniesz się w tym – powiedziała.

Zrzuciłem pelerynę i na sweter włożyłem wiatrówkę, zamiast kaloszy sneakersy i zarzuciłem plecak. Było już prawie wpół do pierwszej.

Dziewczyna otworzyła szafę, zrzuciła wieszaki ze stalowego drążka, po czym zaczęła kręcić drążkiem w jedną stronę. Po jakimś czasie dał się słyszeć lekki szczęk, jaki wydaje koło zębate, natrafiwszy na opór, i w prawym dolnym rogu ściana za szafą otworzyła się na szerokość siedemdziesięciu centymetrów. Z otworu biła ciemność tak gęsta, że niemal można było chwycić ją palcami. Poczułem powiew zimnego spleśniałego powietrza.

– Niezły pomysł, prawda? – powiedziała dziewczyna, trzymając się stalowego drążka.

– Rzeczywiście – przyznałem. – Chyba żaden normalny człowiek nie wymyśliłby czegoś takiego. To jakaś mania.

– Od razu mania! Umysł maniaka rozwija się w jednym kierunku. Z dziadkiem jest inaczej, on przewyższa innych ludzi pod każdym możliwym względem. Czy to będzie akustyka, czy genetyka, czy stolarka – powiedziała. – Nie ma drugiego takiego człowieka. W telewizji i na okładkach czasopism aż roi się od geniuszy, ale to wszystko pozoranci. Prawdziwemu geniuszowi wystarcza jego własny świat.

– Może jemu wystarcza, ale świat nie znosi samotnych geniuszy. Zrobi wszystko, żeby wykorzystać ich genialny umysł. Dlatego to, co się stało, było nieuniknione. Czy to geniusz, czy głupiec, nikt nie może zamknąć się we własnym świecie. Ani pod ziemią, ani otoczywszy się wysokim murem. Zawsze komuś uda się wedrzeć do środka. Twój dziadek nie jest wyjątkiem. Dlatego ja mam rozpruty brzuch, a do końca świata pozostało trzydzieści pięć godzin.

– Wszystko będzie w porządku. Musimy go tylko odnaleźć – powiedziała, po czym stanęła na palcach i pocałowała mnie tuż pod uchem. Czułem, jak pocałunek rozgrzewa moje ciało i łagodzi ból. Być może mam pod uchem takie specjalne miejsce? A może po prostu już dawno nie pocałowała mnie siedemnastolatka? Ostatni raz zdarzyło mi się to chyba osiemnaście lat temu.

– Jeśli uwierzysz, że wszystko będzie dobrze, na pewno nic się nie stanie – powiedziała.

– Im człowiek starszy, tym trudniej mu uwierzyć w różne rzeczy – odparłem. – Ściera się jak stare zęby. Nie, żeby robił się cyniczny albo podejrzliwy, po prostu się ściera.

– Boisz się?

– Tak – jeszcze raz zajrzałem w głąb czarnej dziury. – Od dzieciństwa nie lubię ciemnych i ciasnych miejsc.

– Ale nie mamy już odwrotu. Możemy tylko iść naprzód.

– Załóżmy, że tak. – Nie chciałem się z nią spierać. Zdawało mi się, że moje ciało należy do innego człowieka. Coś podobnego zdarzało mi się w gimnazjum, podczas gry w koszykówkę, kiedy gra toczyła się zbyt szybko i nie nadążałem świadomie kontrolować ruchów ciała.

Dziewczyna nie odrywała wzroku od tarczy nadajnika.

– Idziemy – powiedziała w pewnej chwili. Baterie były naładowane.

Weszliśmy do otworu w tej samej kolejności: dziewczyna pierwsza, ja za nią. Zamknęła drzwi, pokręcając identycznym stalowym drążkiem, który znajdował się również po drugiej stronie włazu. Jasny prostokąt za naszymi plecami zwężał się coraz bardziej, aż wreszcie zamienił się w jedną pionową linię i zniknął zupełnie. Ciemność, która nas otoczyła, była jeszcze głębsza niż ciemność za ścianą w biurze. Na nic zdawały się latarki, ich blade, pozbawione życia światło było tylko pustym miejscem, wyrwanym z ciemności.

– Nie bardzo rozumiem, dlaczego profesor wybrał drogę, która prowadzi obok gniazda Czarnomroków?

– To wbrew pozorom bardzo bezpieczne miejsce – powiedziała, kierując na mnie światło. – Tutaj znajduje się coś w rodzaju ich sanktuarium. Nawet Czarnomrokom nie wolno do niego wchodzić.

– To Czarnomroki mają swoją religię?

– Tak, chociaż trudno nazwać to religią. To zbyt okropne. Ich bóstwo jest rybą. Ogromną rybą bez oczu – powiedziała i skierowała światło przed siebie. – Chodźmy już. Szkoda czasu.

Strop korytarza był tak niski, że cały czas musieliśmy się schylać. Skały po bokach były gładkie w dotyku i dość równe. Mimo to kilka razy uderzyłem z całej siły głową o jakiś skalny występ. Nie miałem jednak czasu, żeby zwracać na to uwagę. Nie odrywając światła od pleców dziewczyny, za wszelką cenę starałem się nie zostać w tyle. Pomimo swojej otyłości dziewczyna była niezwykle zręczna, szybka i wytrwała. Ja też nie należę do słabeuszy, ale ból brzucha stawał się nie do zniesienia, kiedy musiałem iść niemal na czworakach. Zimna, mokra od potu koszula lepiła się do moich pleców. Wolałem jednak ból brzucha od perspektywy pozostania w tyle.

Coraz wyraźniej odczuwałem przepaść dzielącą mnie od własnego ciała. Chyba dlatego, że w tej ciemności nie mogłem go zobaczyć. Po pewnym czasie zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle mam jeszcze ciało. Czułem co prawda ból, kiedy uderzałem głową w ścianę, i nieustający ból brzucha, wyczuwałem też grunt pod stopami, ale to tylko ból i dotyk. Może to rodzaj złudzenia, taki jak swędzenie palców, które odczuwa człowiek po amputacji ręki?

Nie miałem jednak czasu, żeby przystawać co chwila i sprawdzać za pomocą latarki, czy jeszcze istnieję. Gdybym nie miał już ciała, to znaczy, gdybym był już tylko czymś w rodzaju duszy, a pewno byłoby mi lżej – tłumaczyłem sobie. Jaka pociecha z duszy, która wiecznie odczuwa ból rany, wrzodów żołądka albo hemoroidów? Jaki sens miałaby dusza, która nie może oderwać się od ciała?

O takich to sprawach myślałem, podążając za oliwkowozieloną wojskową kurtką, którą miała na sobie grubaska, wystającą spod spodu różową obcisłą spódniczką i różowymi butami do joggingu firmy Nike. W ciemności kołysały się złote klipsy, przypominając dwa robaczki świętojańskie krążące wokół jej szyi.

Nie oglądała się na mnie. Z zaciśniętymi ustami szła szybkim krokiem do przodu. Wyglądała tak, jakby w ogóle o mnie zapomniała. Nie zwalniając kroku, oświetlała latarką boczne korytarze i ślepe zaułki i błyskawicznie wybierała drogę. W mniej pewnych miejscach przystawała, wyciągała z kieszeni mapę i sprawdzała, w którą stronę powinniśmy iść. Wówczas udawało mi się ją dogonić.

– W porządku? Nie zbłądziliśmy? – zapytałem podczas takiego postoju.

– Jak na razie wszystko się zgadza – odpowiedziała stanowczo.

– Skąd wiesz?

– No, zgadza się – odparła i skierowała światło pod nogi. – Zresztą spójrz na ziemię.

Schyliłem się i uważnie obejrzałem skalę. W paru wgłębieniach dostrzegłem coś błyszczącego. Przedmiot, który podniosłem, był spinaczem do papieru.

– No widzisz – powiedziała. – To dziadek. Spodziewał się, że pójdziemy za nim i zostawił ślady.

– Aha.

– Minęło już piętnaście minut. Pospieszmy się.

Jeszcze kilka razy przystawaliśmy na podobnych rozdrożach, ale dzięki spinaczom nie traciliśmy czasu na szukanie właściwej drogi.

W paru miejscach natrafiliśmy też na głębokie dziury. Studnie te zaznaczone były na mapie czerwonym flamastrem, toteż kiedy zbliżaliśmy się do nich, szliśmy wolniej, ostrożnie świecąc latarkami pod nogi. Dziury miały jakieś pięćdziesiąt do siedemdziesięciu centymetrów średnicy i z łatwością można je było przeskoczyć albo obejść dookoła. Wrzuciłem do jednej z nich kamień wielkości pięści, ale nie doczekałem chwili, w której uderzył o dno. Zdawało się, że przeleciał Ziemię na wylot i wypadł gdzieś w Brazylii albo w Argentynie. Żołądek kurczył mi się ze strachu na myśl, że mógłbym postawić nogę w niewłaściwym miejscu i wpaść do takiej dziury.

Droga wiła się na lewo i prawo jak wąż, rozwidlała się i schodziła wciąż w dół i w dół. Z każdym krokiem oddalałem się od jasnego świata, jakby ktoś odklejał go od moich pleców.