Выбрать главу

Od czasu do czasu próbowałem zagaić rozmowę. Pytałem, czy wszystko w porządku albo jak daleko jeszcze na górę.

– Może zaśpiewasz jakąś piosenkę? – odezwała się w pewnej chwili.

– Jaką piosenkę? – zapytałem.

– Wszystko jedno. Zaśpiewaj coś.

– Nie śpiewam przy ludziach.

– Proszę, zaśpiewaj.

Nie miałem wyjścia, zaśpiewałem Pieczkę - starą rosyjską piosenkę, której nauczyłem się jeszcze w podstawówce.

Kiedy nocą sypie śnieg,

Siądźmy koło pieczki.

Pal się pieczko, pal wesoło,

Posłuchaj bajeczki.

Dawno temu, daleko stąd…

Nie wiedziałem, co było dalej, ale uzupełniłem piosenkę własnym tekstem. Rodzina siedziała właśnie przy pieczce, gdy nagle rozległo się pukanie. Ojciec poszedł otworzyć drzwi, a w progu ukazał się zraniony renifer. Powiedział, że jest strasznie głodny, więc nakarmili go brzoskwiniami z puszki. Taka mniej więcej była treść piosenki. Na końcu wszyscy usiedli przy pieczce i zaśpiewali piosenkę.

– Niezła! – pochwaliła. – Szkoda, że nie mogę bić brawa.

– Dziękuję.

– Zaśpiewaj coś jeszcze – poprosiła.

Tym razem zaśpiewałem na melodię White Christmas.

I’m dreaming of a white Christmas

Czy mógłbym podarować ci

Śnieżny pejzaż i serce,

Łagodne serce

Zamknięte w starym śnie?

– Świetna – powiedziała. – Sam ją ułożyłeś?

– Tak, w tej chwili.

– Dlaczego śpiewasz wciąż o zimie i śniegu?

– Sam nie wiem. Może dlatego, że tu tak zimno i ciemno. Nic innego nie przychodzi mi do głowy – powiedziałem, przerzucając ciężar ciała z jednego występu skały na drugi. – Teraz kolej na ciebie.

– Może być Piosenka o rowerze?

– Proszę bardzo.

W kwietniowy poranek

Po nieznanej ścieżce

Jechałam do lasu

Na moim rowerze.

Ten nowiutki rower

Był cały różowy,

Kierownica i siodełko -

Wszystko w różu,

I hamulce

Różowiutkie też.

– Zupełnie jakbyś śpiewała o sobie – powiedziałem.

– Tak, oczywiście. To piosenka o mnie – odparła. – Podoba ci się?

– Tak.

– Chcesz posłuchać, co było dalej?

– Oczywiście.

Kwietniowy poranek

Musi być różowy,

Wszystkie inne kolory

Odpadają z gry.

I nowiutki rower,

I buty różowe,

I czapka, i sweter,

I spodnie, i majtki

Oczywiście też.

– No dobrze, już wiem, co czujesz do różu, ale może zaśpiewasz, co było dalej? – wtrąciłem się.

– To bardzo ważna część – powiedziała. – Swoją drogą, widziałeś gdzieś prawdziwe różowe okulary przeciwsłoneczne?

– Tak, chyba Elton John takie nosił.

– Naprawdę? No trudno, śpiewam dalej.

Lecz po drodze

Spotkałam mężczyznę.

Był ubrany cały na niebiesko.

I zapomniał chyba się ogolić,

Więc ta broda też była niebieska,

Niczym długa noc.

Długa, długa noc

Jest zawsze niebieska.

– Czy to o mnie? – spytałem.

– Nie. Nie o tobie. Ty w tej piosence nie występujesz.

Oj, dziewczyno,

Zawróć z drogi!

Póki pora,

Bo w tym lesie – rzecze -

Miejsce jest dla zwierzy.

I w poranek ten kwietniowy

Nie odwrócisz biegu rzeki,

Nie odwrócisz biegu rzeki.

Ale jadę dalej,

Wprost do lasu,

Bo różowy rower mam.

W kwietniowy poranek

Nie ma się czego bać,

Byle nie zsiadać,

Bo mój rower

Nie jest czerwony ani niebieski, ani brązowy,

Tylko różowy i już.

Wkrótce po tym jak skończyła śpiewać Piosenkę o rowerze, dotarliśmy do szczytu. Odpoczęliśmy chwilę i rozejrzeliśmy się dookoła. Szczyt góry był płaski jak stół i tak szeroki, że w świetle latarki nie mogłem ustalić jego rozmiarów. Dziewczyna schyliła się w miejscu, w którym wdrapaliśmy się na skałę i podniosła kolejną garść spinaczy.

– No i gdzie jest twój dziadek? – zacząłem się niecierpliwić.

– Jeszcze chwilę. To już blisko. O tym szczycie dużo mi opowiadał, więc na pewno trafię.

– To znaczy, że przychodził tu wcześniej?

– Oczywiście. Dokładnie przebadał tę okolicę, żeby sporządzić mapę podziemi. Zna tutaj każdy kąt. Był we wszystkich bocznych korytarzach, wie o każdym tajnym przejściu.

– Przychodził tutaj sam?

– Tak, oczywiście. Dziadek zwykle wszystko robi sam. Nie dlatego, że nie lubi ludzi albo że im nie dowierza, po prostu nikt za nim nie nadąża.

– Chyba rozumiem – zgodziłem się. – A swoją drogą, gdzie teraz jesteśmy?

– W tej górze mieszkali kiedyś przodkowie Czarnomroków. A tutaj, na tym płaskim szczycie odprawiali swoje ceremonie. Ich kapłani składali tu ofiary bóstwu ciemności.

– Bóstwu ciemności, to znaczy tej okropnej rybie?

– Tak. Czarnomroki wierzą, że to ona stworzyła świat ciemności. Strukturę i mechanizm tej ziemi, idee i wartości, życie i śmierć i tak dalej. Sprowadziła też pierwszych przodków. – Dziewczyna skierowała światło pod nogi i pokazała mi metrowej może szerokości rów, który wykuty był w skale na głębokość dziesięciu centymetrów. Rów ten przebiegał prostą linią od krawędzi urwiska w głąb ciemnego płaskowyżu.

– To droga, która prowadzi do starego ołtarza. Myślę, że dziadek właśnie tam się schował. To idealne miejsce na kryjówkę, nawet kapłanom Czarnomroków nie wolno tam wchodzić.

Szliśmy teraz środkiem rowu w kierunku ołtarza. Po chwili droga zaczęła opadać w dół i co za tym idzie, ściany po obu stronach stopniowo podnosiły się, aż w końcu przykryły nas zupełnie. Bałem się, że w pewnej chwili zbliżą się do siebie i zgniotą nas między sobą, ale wokół panowała cisza jak na dnie studni, nie wyczuwałem też żadnego ruchu. Słyszałem tylko miarowe szuranie naszych butów. Kilka razy podświadomie spojrzałem w górę, szukając światła gwiazd albo księżyca.

Oczywiście nie zobaczyłem ani gwiazd, ani księżyca. Nad nami piętrzyła się tylko wielowarstwowa ciemność. Nie było też wiatru, nabrzmiałe powietrze stało w miejscu. Wydawało mi się, że wszystko, łącznie ze mną, było tutaj cięższe. Ja sam, powietrze, które wdychałem, odgłos moich butów, ręce – wszystko, jakby umoczone w błocie, ciążyło ku ziemi. Tak jakbym stał na jakiejś innej planecie, gdzie wszystko – siła ciężkości, gęstość powietrza i czas różnią się od tych, które znalem.

Podniosłem do góry lewą rękę i wyświetliłem cyfry na moim zegarku. Było jedenaście po drugiej. Zeszliśmy do podziemi równo o północy, a więc upłynęło dopiero nieco ponad dwie godziny. Zdawało mi się jednak, że w ciemności spędziłem już co najmniej jedną czwartą mojego życia. Kiedy dłużej przyglądałem się cyfrom na zegarku, nawet to ledwo dostrzegalne światło zaczęło mnie razić. Tak przywykłem już do ciemności, że teraz światło wydawało mi się czymś obcym i nienaturalnym.

Szliśmy cały czas w dół. Droga była prosta, więc zgasiłem latarkę i szedłem, kierując się odgłosem jej kroków. Po chwili takiego marszu nie miałem już pewności, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. Ciemność w obu wypadkach była jednakowa. Próbowałem zamykać i otwierać oczy, żeby ustalić, którą z tych czynności wykonuję naprawdę, ale bezskutecznie. Różnica w skutku stanowi jedyną granicę pomiędzy dwoma przeciwnymi czynnościami.

Czy to z powodu kształtu drogi, czy rodzaju powietrza, a może z powodu ciemności odgłos kroków dziewczyny brzmiał bardzo dziwnie. Żadnym znanym mi zestawem głosek nie potrafiłem oddać tego brzmienia. Przypominało jakieś afrykańskie albo środkowoazjatyckie narzecze. Tego rodzaju głoski nie występują w japońskim. Może bliższy byłby już francuski albo angielski. W każdym razie spróbowałem z angielskim.