Najpierw wydawało mi się, że słyszę coś w rodzaju:
Even-through-be-shopped-degreed-well, ale kiedy wymówiłem to na głos, zrozumiałem, że brzmi to zupełnie inaczej. Już lepiej tak:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Tym razem zabrzmiało to jak po fińsku, ale niestety nie znałem ani słowa w tym języku. Zastanawiałem się przez chwilę, co mogłoby to znaczyć. Ogólne wrażenie było takie: „Wieśniak spotkał na drodze starego diabła". Oczywiście tak mi się tylko wydawało.
Szedłem, próbując naśladować odgłos kroków dziewczyny w paru innych językach, i wyobrażałem sobie jej różowe buty, stąpające na przemian po ziemi. Tył prawego buta unosił się łukiem do przodu, a gdy przód odrywał się od ziemi, tył lewego buta zatrzymywał się, żeby po chwili znów unieść się łukiem do przodu. I tak bez końca. Czułem, że czas upływa mi coraz wolniej. Jak coraz wolniej porusza się wskazówka w nienakręconym zegarze. Różowe buty do joggingu chodziły po mojej głowie tam i z powrotem. Słyszałem, jak mówiły do mnie:
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvele-wgevl
Efgvén-gthôuv-bge-shpèvg-égvek-wgevl
Eggvén-gthôuv-bge-
W fińskiej wiosce na przydrożnym kamieniu siedział stary diabeł. Miał już dziesięć albo dwadzieścia tysięcy lat i był strasznie zmęczony. Kurz pokrywał jego ubranie i buty. Nawet brody już nie miał, wyłysiała mu ze starości. „Oj! Dokąd tak spieszysz?" – zapytał przechodzącego obok wieśniaka. „Złamałem motykę, idę ją naprawić" – odpowiedział wieśniak. „Zdążysz, bracie – mówi diabeł. – Słońce jeszcze wysoko, nie musisz się spieszyć. Usiądź przy mnie i posłuchaj mojej opowieści". Wieśniak spojrzał na diabła ostrożnie. Nic dobrego z tego nie wyniknie – pomyślał, ale żal mu się zrobiło starego diabła, więc po chwili…
Coś uderzyło mnie w policzek. Coś miękkiego i płaskiego. Miękkiego, płaskiego i niezbyt dużego, coś, co znałem. Co to mogło być? Kiedy się nad tym zastanawiałem, to „coś" uderzyło mnie ponownie. Podniosłem prawą rękę, usiłując zasłonić twarz, lecz nadaremnie. Poczułem kolejny cios. Tuż przed moją twarzą kołysał się jakiś przedmiot, wysyłając ostre nieprzyjemne światło. Otworzyłem oczy. A więc szedłem z zamkniętymi oczami. Świecący przedmiot był latarką, którą dziewczyna przystawiła mi do twarzy, i to jej dłoń biła mnie w policzek.
– Przestań! – krzyknąłem. – To boli!
– Nie pleć głupstw! Spać w takim miejscu, wiesz, czym to grozi? Wstawaj!
– Wstawaj?
Zaświeciłem latarką i rozejrzałem się dookoła. Siedziałem na ziemi oparty o wilgotną ścianę. Podniosłem się powoli.
– Sam nie wiem, jak to się stało. Musiałem zasnąć w marszu. Niczego nie pamiętam.
– To oni – powiedziała. – Starają się nas uśpić.
– Jacy oni?
– Mieszkańcy tej góry. Nie wiem, bogowie czy złe duchy, w każdym razie coś w tym rodzaju. Chcą nam przeszkodzić.
Otrząsnąłem się z resztek snu.
– Byłem tak otępiały, że nie wiedziałem, czy idę z otwartymi, czy z zamkniętymi oczami. W dodatku twoje buty wydawały taki dziwny odgłos.
– Moje buty?
Opowiedziałem jej, w jaki sposób z odgłosu kroków powstał w mojej głowie obraz starego diabła.
– Zwiedli cię – powiedziała. – To coś w rodzaju hipnozy. Gdybym w porę nie zwróciła na to uwagi, byłoby już za późno.
– Za późno?
– Tak, za późno – odparła, ale nie raczyła mi wyjaśnić, na co byłoby za późno. – Masz chyba w plecaku linę?
– Tak, pięć metrów.
– Daj mi ją.
Zdjąłem plecak i wymacawszy linę między puszkami, butelką whisky i manierką, wyszarpałem ją z plecaka. Dziewczyna przywiązała jeden koniec do mojego paska, a drugi zawiązała na własnych biodrach. Potem naciągnęła linę, sprawdzając, czy węzły dobrze się trzymają.
– W porządku – powiedziała. – Już się nie rozłączymy.
– Miejmy nadzieję, że nie zaśniemy razem – dodałem. – Ty też nie spałaś zbyt długo.
– Nie stwarzaj dodatkowych problemów. Jeśli myślisz o tym, że jesteś niewyspany, to znaczy, że zaczynasz się nad sobą litować, a złe moce tylko na to czekają. Rozumiesz?
– Rozumiem.
– Skoro rozumiesz, to chodźmy.
Szliśmy teraz przywiązani do siebie liną. Starałem się nie zwracać uwagi na odgłos jej kroków i wpatrywałem się w oliwkową zieleń mojej wojskowej kurtki. Kupiłem ją, o ile dobrze pamiętam, w siedemdziesiątym pierwszym. Wojna w Wietnamie jeszcze trwała, a prezydentem był Richard Nixon, z tą swoją nieszczęsną twarzą. W tym czasie każdy zapuszczał włosy, chodził w brudnych butach, słuchał psychodelicznego rocka i założywszy amerykańską kurtkę wojskową z pacywką naszytą na plecach, czuł się jak Peter Fonda. Przypomniałem sobie Petera Fondę jadącego na motorze. Nałożyłem na to Born to Be Wild Stephena Wolfa, lecz może z powodu podobieństwa introdukcji obraz ten przeszedł nagle w I Heard It through Grapevine Marwina Gaya.
– O czym myślisz? – zapytała grubaska.
– O niczym – odparłem.
– Może jeszcze zaśpiewasz?
– Już mi się nie chce. Może porozmawiamy?
– O czym?
– Na przykład o deszczu.
– Dobrze.
– Pamiętasz jakiś deszcz?
– Tego dnia, kiedy zginęli moi rodzice i rodzeństwo, padał deszcz.
– Porozmawiajmy lepiej o czymś innym.
– Nie. Chcę ci o tym opowiedzieć.
– Chyba że tak.
– To był taki deszcz, którego prawie nie widać. Nie wiadomo, czy pada, czy nie. Taka pogoda utrzymywała się od rana. Leżałam w szpitalu i patrzyłam przez okno na szare zachmurzone niebo. Za oknem rosło wielkie drzewo kamforowe. Był początek listopada, więc połowa liści już opadła i poprzez gałęzie widać było niebo. Lubisz oglądać drzewa?
– Nie wiem – powiedziałem. – Nigdy tego nie robiłem. Prawdę mówiąc, nie rozróżniam nawet podstawowych gatunków drzew.
– A ja uwielbiam. Nawet teraz często siadam pod jakimś drzewem, dotykam jego pnia i przyglądam się konarom. Mogę tak spędzić nawet kilka godzin. Tamto drzewo w szpitalnym ogrodzie oglądałam całymi dniami. W końcu nauczyłam się go na pamięć. Znasz może jakiegoś maniaka, który umie na pamięć rozkład jazdy pociągów? Ze mną było podobnie.
Na tym drzewie często siadały ptaki. Były wśród nich wróble, dzierzby, szpaki. I inne, których nazw nie znałam. Czasami przylatywały też gołębie. Siadały na gałęziach, odpoczywały chwilę, po czym znów odlatywały. Ptaki są bardzo czułe na deszcz. Wiedziałeś o tym?
– Nie wiedziałem.
– Nie siadają na drzewie, kiedy pada deszcz, a kiedy przestanie, śpiewają głośniej niż zwykle. Zupełnie jakby się cieszyły. Może dlatego, że po deszczu z ziemi wychodzą robaki? A może po prostu nie lubią deszczu i cieszą się, gdy przestaje padać? W każdym razie, patrząc na to drzewo, zawsze wiedziałam, jaka jest pogoda. Jeśli nie było ptaków, padał deszcz, kiedy wracały ze śpiewem, było już po deszczu.
– Długo leżałaś w szpitalu?
– Tak, miesiąc czy coś koło tego. Czekałam na bardzo trudną operację serca. Rodzina w zasadzie pogodziła się już z moją śmiercią. To dziwne, prawda? Teraz ja tryskam zdrowiem, a oni wszyscy zginęli.
Szła chwilę w milczeniu. Ja również. Myślałem o jej sercu, o drzewie kamforowym i o ptakach.
– Tego dnia ptaki były wyjątkowo zajęte. Deszcz raz padał, raz nie padał, a one zależnie od tego to przysiadały na drzewie, to znów odlatywały. Było już bardzo chłodno, taki pierwszy powiew zimy, w sali włączono ogrzewanie, więc bez przerwy musiałam wycierać zamgloną szybę. Wstawałam z łóżka, wycierałam szybę ręcznikiem i kładłam się z powrotem. Prawdę mówiąc, nie wolno było mi wstawać, ale nie mogłam się obejść bez tego drzewa, ptaków i deszczowego nieba. Gdy się dłużej przebywa w szpitalu, takie rzeczy nabierają ogromnego znaczenia. Leżałeś kiedyś w szpitalu?