Выбрать главу

– Nie, nigdy – odparłem. Na ogół cieszę się końskim zdrowiem.

– No i pomyślałam sobie wtedy tak: jaki ten świat jest niezwykły! Na świecie rośnie tyle milionów, miliardów drzew – kamforowych i innych – świeci słońce, pada deszcz, a miliardy ptaków to siadają na ich gałęziach, to znowu wzbijają się w powietrze. Wyobraziłam sobie te wszystkie drzewa i ptaki i zrobiło mi się bardzo smutno.

– Dlaczego?

– Pewnie dlatego, że chociaż na świecie jest tyle drzew i ptaków, mogłam oglądać tylko to jedno drzewo kamforowe i jeden deszcz i wcale ich nie rozumiałam. I czułam, że nigdy ich nie zrozumiem. Zestarzeję się i umrę, nie rozumiejąc nawet tego jednego drzewa i jednego deszczu. Zrobiło mi się tak smutno, że rozpłakałam się w samotności. Tak bardzo chciałam, żeby ktoś mnie wtedy przytulił. Ale nikogo przy mnie nie było. Byłam zupełnie sama i długo jeszcze płakałam.

Potem zrobiło się ciemno i nie mogłam zobaczyć ptaków. Dlatego nie wiedziałam, czy deszcz jeszcze padał, czy nie. Tego dnia zginęła cała moja rodzina. Dowiedziałam się o tym znacznie później.

– Musiałaś przeżyć straszny szok?

– Nie pamiętam, co wtedy czułam. Zapamiętałam tylko ten jesienny deszcz i to, że nikogo przy mnie nie było, kiedy tak bardzo tego potrzebowałam. To był dla mnie koniec świata.

– Chyba rozumiem.

– Straciłeś kogoś bliskiego?

– Tak, kilka razy.

– Więc jesteś teraz zupełnie sam?

– Nie, to nie tak – powiedziałem, przesuwając palcami po linie przymocowanej do mojego paska. – Nikt na świecie nie jest zupełnie sam. Wszyscy są jakoś ze sobą związani. I deszcz pada, i ptaki śpiewają. Ktoś nam czasami rozcina brzuch, a innym razem całuje w ciemności.

– Ale jeśli nie ma w tym wszystkim miłości, to tak, jakby świat w ogóle nie istniał – powiedziała grubaska. – Bez miłości świat jest jak to drzewo kamforowe za oknem. Nie można go dotknąć ani poczuć jego zapachu. Choćbyś kupił sobie nie wiem ile dziewczyn, a z dwa razy taką ich ilością przespał się z przypadku, przecież to wszystko nic niewarte. Żadna dziewczyna nie przytuli cię, kiedy będziesz tego naprawdę potrzebował.

– Nie kupuję tak bez przerwy dziewczyn i nie sypiam z każdą napotkaną dziewczyną – próbowałem się bronić.

– Wszystko jedno.

Chyba miała rację. Nie miałem nikogo. Starzałem się w samotności jak ślimak przyczepiony do skały na dnie oceanu.

Zamyśliłem się nad tym głęboko i nie zauważyłem, że dziewczyna stanęła. Przekonałem się o tym dopiero wtedy, gdy zderzyłem się z jej plecami.

– Przepraszam.

– Cicho! – złapała mnie za ramię. – Słyszę coś.

Staliśmy nieruchomo i wsłuchiwaliśmy się w dźwięk dochodzący z mroku. Słychać go było gdzieś daleko przed nami. Ledwo słyszalny niski dźwięk. Przypominał trochę dudnienie ziemi, trochę zgrzyt metalowych części jakiejś ogromnej maszyny. Czymkolwiek jednak było jego źródło, dźwięk nie ustawał. Bardzo powoli, ale zdawał się rosnąć. Był zimny i nieprzyjemny. Zdawało mi się, że jakiś ogromny owad chodzi mi po plecach.

Nawet powietrze zaczęło drgać pod jego wpływem. Ciężkie duszne powietrze, które nas otaczało, niczym płukane wodą błoto, powoli odpłynęło do tyłu. To, które napłynęło w jego miejsce, było chłodne i wilgotne.

– Czy to trzęsienie ziemi? – zapytałem.

– Nie – powiedziała. – To coś znacznie gorszego.

Koniec Świata – szary dym

Zgodnie z zapowiedzią starca dym oglądałem niemal codziennie. Szarą smugą wznosił się nad Lasem Jabłoniowym i ginął w ciężkiej śniegowej chmurze. Zdawało mi się czasami, że cała ta chmura produkowana była w lesie. Dym ukazywał się o trzeciej po południu, znikał natomiast o różnych porach, zależnie od liczby zdechłych zwierzy. Następnego dnia po śnieżycy albo po ostrych przymrozkach dym nie ustawał przez kilka godzin i kłębił się tak, jakby w lesie wybuchł pożar.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nikt nie stara się zapobiec śmierci zwierzy.

– Dlaczego nie wybudujecie im zagrody? – spytałem starca podczas partii szachów. – To przecież nic wielkiego, wystarczyłby jakiś dach i kilka ścian ogrodzenia, a wiele z nich można by uratować.

– To strata czasu – rzekł starzec, nie odrywając wzroku od szachownicy. – Nie wejdą do zagrody. Zawsze spały i będą spać na równinie. Choćby miały zapłacić za to życiem. Będą spać poza murem. Na śniegu, wietrze i mrozie.

Pułkownik zasłonił się, stawiając królową przed królem. Po obu stronach czyhały gońce. Najwyraźniej czekał na atak z mojej strony.

– To tak jakby specjalnie wystawiały się na śmierć i cierpienie – powiedziałem.

– W pewnym sensie. Ale może właśnie to utrzymuje je przy życiu?

Starzec zamilkł, a ja wślizgnąłem się królówką tuż pod jego wieżę. Chciałem, żeby ruszył ją z miejsca. Już zamierzał to zrobić, ale nagle rozmyślił się i skoczył do tyłu koniem, wzmacniając tym samym obronę.

– Robisz się coraz sprytniejszy – roześmiał się.

– Daleko mi jeszcze do pana – roześmiałem się również. – Mówił pan, że śmierć utrzymuje je przy życiu. Co to znaczy?

– Mogą odrodzić się na nowo. Jako młode, na wiosnę.

– A kiedy urosną, znów będą cierpieć i umierać z głodu i zimna?

– Takie ich przeznaczenie – odparł. – Twój ruch. Nie masz szans, dopóki nie zabijesz królowej.

Przez trzy dni z niewielkimi przerwami sypał śnieg, a następnego ranka niebo wypogodziło się niespodziewanie. Słońce wlało się do białego zamarzniętego Miasta, wypełniając je szmerem topniejącego śniegu i ostrym oślepiającym blaskiem. Słyszałem, jak grudy śniegu zsuwają się z gałęzi drzew i spadają na ziemię. Przekradłem się do okna, żeby zaciągnąć zasłonę. Postanowiłem nie wychodzić tego dnia z pokoju. Lecz chociaż stałem odwrócony tyłem do okna, światło docierało do moich oczu. Lód, jak dobrze oszlifowany diament, odbijał promienie słońca pod każdym możliwym kątem. Dlatego niczym niestłumione światło wdzierało się do pokoju przez najmniejsze szpary.

Podobne popołudnia spędzałem, leżąc na łóżku z twarzą ukrytą w poduszce. Słuchałem wtedy śpiewu ptaków, które siadały na moim oknie. Po chwili przenosiły się na inne okno. Wiedziały doskonale, kiedy i w którym oknie starcy wysypują im okruchy chleba. Słyszałem też głosy starców, którzy plotkowali przed domem, wygrzewając się w słońcu. Tylko mnie jednemu odebrano błogosławieństwo słonecznego ciepła.

Kiedy robiło się ciemno, wstawałem z łóżka, przemywałem spuchnięte powieki, zakładałem czarne okulary i ruszałem ośnieżonym stokiem w stronę biblioteki. Obolałymi od słońca oczami nie byłem w stanie przeczytać tylu snów co zwykle. Po jednym czy dwóch snach światło wysyłane przez czaszki zaczynało mnie razić, powieki robiły się ciężkie, jakby wypchane piaskiem, a końce palców traciły swą wrażliwość.

Wówczas dziewczyna pocierała moje oczy chłodnym wilgotnym ręcznikiem i podgrzewała dla mnie gęstą zupę albo mleko. Tak zupa, jak i mleko miały nieprzyjemną, ziarnistą konsystencję, były jakby niedogotowane i brakowało im smaku, ale przyzwyczaiłem się do nich i nawet trochę je polubiłem.

Kiedy zwierzyłem się z tego dziewczynie, uśmiechnęła się.

– To znaczy, że przyzwyczajasz się do tego miejsca – powiedziała. – Jedzenie tutaj różni się nieco od zwykłego jedzenia. Z niewielu produktów wytwarzamy różne rzeczy. To, co wygląda jak mięso, wcale nie jest mięsem, jajka czy kawa też nie są prawdziwe. Wytwarzamy te rzeczy na podobieństwo oryginałów. Ale ta zupa jest bardzo pożywna. Prawda, że już się lepiej czujesz?