Same ubrania też były raczej przeciętne. Nie znalazłem tam rzeczy ani wyjątkowo drogich, ani bardzo biednych. Pochodziły wprawdzie z różnych okresów, należały do właścicieli różnej płci, charakteryzowały się stylem związanym z ich wiekiem, ale żadne z ubrań nie utkwiło mi na dłużej w pamięci. Nie zauważyłem też, by któraś z tych rzeczy była podpisana.
Otworzyłem zaledwie pięć czy sześć walizek i zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Torby były strasznie zakurzone i nic nie wskazywało na to, że znajdę w nich instrument.
– Wyjdźmy stąd – powiedziałem. – Od kurzu bolą mnie oczy.
– Przykro ci, że nie znalazłeś instrumentu?
– Tak. Ale poszukam jeszcze gdzie indziej.
Silny wiatr wiał mi w plecy, kiedy wracałem do domu. Z ostrym świstem przedzierał się przez drzewa i wraz ze mną wznosił na Zachodnie Wzgórze. Obejrzałem się za siebie. Otoczony chmurami księżyc stał samotnie nad wieżą zegarową. W jego świetle korytem rzeki zdawała się płynąć smoła.
Nagle przypomniałem sobie o szaliku, który widziałem w jednej z walizek. Był co prawda dziurawy, ale gdybym owinął się nim kilka razy, na pewno ochroniłby mnie przed zimnem. Zapytam Strażnika, czy mogę wziąć sobie ten szalik, i może przy okazji dowiem się, do kogo należały te rzeczy. Bez szalika na takim wietrze na pewno odmrożę uszy. Postanowiłem wybrać się do Strażnika nazajutrz.
Odwróciłem się plecami do Miasta i zamarzniętą drogą ruszyłem znów pod górę.
Hard-boiled wonderland – dziura, pijawki, wieża
– To nie trzęsienie ziemi – powiedziała. – To znacznie gorsze!
– Na przykład?
Zaczerpnęła powietrza i już miała coś powiedzieć, ale nagle rozmyśliła się i pokręciła głową.
– Nie ma czasu na wyjaśnienia. Biegnijmy co sił do przodu. To jedyne wyjście. Pewnie rozboli cię brzuch, ale chyba lepsze to niż śmierć?
Wciąż związani ze sobą liną biegliśmy co sił w nogach do przodu. Światło latarki, którą dziewczyna trzymała w ręce, podskakiwało w rytm jej kroków, rysując na obu ścianach coś w rodzaju gigantycznego wykresu. Z mojego plecaka wydobywał się niemiłosierny gruchot. Chciałem wyrzucić wszystko z plecaka, ale nie było na to czasu. Nie miałem czasu nawet na to, żeby pomyśleć o bólu, biegłem co tchu, żeby nadążyć za dziewczyną.
Nie mogłem opóźniać także jej ucieczki. Oddech dziewczyny i odgłos, jaki wydobywał się z plecaka, wypełniały jednostajnym rytmem tę wąsko wyciętą ciemność, lecz wkrótce zagłuszyło je grzmienie ziemi.
Dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Zbliżaliśmy się do jego źródła, również sam dźwięk przybierał chyba na sile. Początkowo myślałem, że to grzmienie, jakie towarzyszy trzęsieniu ziemi, lecz później zaczęło mi to przypominać jakieś potężne sapanie. Jakby w pogoni za tym dźwiękiem rozległo się ciche trzaskanie kruszącej się skały i pod nogami poczułem nieregularne drgania. Coś strasznego pełzło pod ziemią w naszym kierunku.
Szalonym wydawał mi się pomysł, żeby biec w kierunku źródła dźwięku, ale nie miałem innego wyjścia.
Na szczęście po drodze nie było żadnych zakrętów ani przeszkód, a powierzchnia skały była równa jak tor do gry w kręgle. Mogliśmy biec, nie zwracając na nic uwagi.
Powoli zwężał się zakres dźwięków w tym potężnym sapaniu. Jakby zbliżało się do jakiegoś kulminacyjnego punktu, coraz gwałtowniej wstrząsając podziemną ciemnością. Jakby wszystkie złe moce wtrącone do podziemi naprężały się aż do bólu, usiłując uwolnić się z jarzma.
Nagle dźwięk umilkł. Przez moment trwała cisza, po czym rozległ się dziwny szum, jakby tysiąc starców wciągało jednocześnie powietrze przez zęby. Poza tym nie było słychać już niczego – ani grzmienia, ani sapania, ani trzaskania skały. Tylko ten niemiły świst. Zdawało mi się, że to chichot bestii, która czeka w ukryciu, aż podejdziemy bliżej. Albo że chmara podziemnych owadów, tkniętych jakimś przeczuciem, kurczy i rozpręża swe obrzydliwe ciała niczym akordeon. W każdym razie odgłos był przepełniony złością, jakiej nigdy dotąd nie było mi dane słyszeć.
Nie wiem, jak długo biegliśmy, słuchając tego odgłosu. Może tylko trzy, cztery minuty, a może trzydzieści albo czterdzieści? Ze strachu i zdenerwowania straciłem rachubę czasu. Nie czułem też ani zmęczenia, ani bólu. Tylko ręce zesztywniały mi w łokciach. Nogi podnosiły się same i same opadały na ziemię. Zupełnie jakby popychała mnie masa sprężonego powietrza.
Wówczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale prawdopodobnie zesztywnienie łokci miało związek z moimi uszami. Tak bardzo pochłonięty byłem słuchaniem tego straszliwego dźwięku, że mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie wokół uszu. Najpierw zesztywniał mi kark, a potem nawet łokcie. Zauważyłem to w momencie, kiedy zderzyłem się z dziewczyną. Upadła na ziemię, a ja przewróciłem się kilka metrów dalej. Jej ostrzegawczy krzyk nie dotarł do mojej świadomości.
Zanim uderzyłem głową o twarde podłoże, zdążyłem pomyśleć, że to zupełnie tak, jakbym sam zredukował go w moim mózgu.
Następnie – dla ścisłości należałoby chyba powiedzieć „jednocześnie" – poczułem niesamowity ból głowy. Ciemność rozpierzchła się przed moimi oczami i zacząłem się wkręcać w spiralną szczelinę między przestrzenią i czasem. To był straszny ból. Pomyślałem, że na pewno złamałem, nadkruszyłem albo wgniotłem sobie czaszkę. Albo że mój mózg wydostał się na zewnątrz. Jednym słowem, że już nie żyję, a moje cierpienie to tylko chwilowa pamięć, ogon nieistniejącej już świadomości.
Jednak po chwili przekonałem się, że żyję. Oddychałem i odczuwałem potworny ból. Czułem też, że policzki i kąciki ust mam mokre od łez, które wypływały z moich oczu i spadały na twardą skałę. Nigdy w życiu nie uderzyłem się w głowę tak mocno.
Już miałem stracić przytomność, ale coś ciągle trzymało mnie w świecie cierpienia i mroku. Jakiś skrawek niewyraźnej pamięci.
Tak – biegłem i przewróciłem się po drodze. Biegłem, bo muszę przed czymś uciec. Nie mogę teraz zasnąć. Moja pamięć była bezdusznie skąpa, lecz uchwyciłem się tego skrawka z całej siły.
Rzeczywiście – trzymałem się czegoś. Ale w miarę, jak odzyskiwałem przytomność, zaczynałem rozumieć, że to, czego się trzymałem, nie było wcale skrawkiem pamięci. Ze wszystkich sił trzymałem się liny. Czułem się jak ciężkie pranie smagane wiatrem. Wiatr, siła ciężkości i inne siły starały się zrzucić mnie na ziemię, a ja, jak przystało na porządne pranie, mężnie stawiałem im opór.
To, co poczułem następnie, to różnica w położeniu górnej i dolnej połowy ciała. Mówiąc dokładniej, prawie nie czułem mojej dolnej połowy. Górną władałem już niemal w całości. Czułem zarówno ból głowy, jak i to, że przyciskam policzek i wargi do twardej zimnej skały i trzymam się oburącz liny, a żołądek podchodzi mi do gardła. Czułem też, że zahaczyłem piersiami o jakąś nierówność. Nie miałem natomiast pojęcia, co działo się z moją dolną połową.
Czyżbym jej nie miał? – pomyślałem nagle. Pewnie w wyniku uderzenia moje ciało rozdarło się wzdłuż nacięcia na brzuchu i dolna połowa mojego ciała leży teraz gdzieś obok. Moje biodra – myślałem – moje stopy, mój brzuch, penis, jądra… nie, to chyba niemożliwe. Gdybym naprawdę stracił dolną połowę, musiałbym odczuwać znacznie większy ból.
Postanowiłem myśleć bardziej realistycznie. Oczywiście mam dolną połowę. Tylko nie jestem w stanie jej wyczuć. Znajduję się w jakimś bliżej nieokreślonym położeniu – pomyślałem. Na przykład wiszę w powietrzu… tak, wiszę nogami w powietrzu pod skałą, na której opieram się górną częścią ciała. I trzymam się liny.
Otworzyłem oczy i ujrzałem światło. Grubaska świeciła mi w twarz latarką. Mocniej chwyciłem się liny i spróbowałem wciągnąć resztę ciała na skałę.
– Szybciej – krzyknęła. – Jeśli się nie pospieszysz, zginiemy oboje.