Выбрать главу

Problem polegał na tym, że nie mogłem się pospieszyć. Szybsze poruszanie nogami niczego nie dawało, ponieważ nie miałem ich na czym oprzeć. Nie było rady, puściłem linę i spróbowałem podnieść się na łokciach. Moje ciało było ciężkie, a skała, jakby zbroczona krwią, ślizgała się pod moimi rękami. Nie wiedziałem, dlaczego była taka śliska, ale nie miałem czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Przylegałem teraz do krawędzi skały raną i czułem taki ból, jakby rozcinano mnie po raz drugi.

Pomimo to centymetr po centymetrze podnosiłem się w górę. Kiedy paskiem od spodni zahaczyłem o powierzchnię skały, przywiązana do niego lina zaczęła szarpać mnie do przodu. To jednak zamiast mi pomóc, sprawiało dodatkowy ból i zupełnie nie pozwalało mi się skupić.

– Nie szarp liny! – krzyknąłem w kierunku światła. – Sam jakoś sobie poradzę.

Wytężyłem wszystkie siły i wyciągnąłem na skałę najpierw jedną, potem drugą nogę. Dziewczyna, upewniwszy się, że stoję o własnych siłach, zluzowała linę, podeszła do mnie i przesuwając rękami po każdej części mojego ciała, sprawdziła, czy wszystko mam na swoim miejscu.

– Przykro mi, że nie mogłam cię wyciągnąć – powiedziała. – Trzymałam się skały, żebyśmy nie wpadli tam oboje, nic więcej nie mogłam zrobić.

– Mniejsza z tym, ale dlaczego nie powiedziałaś mi o tej dziurze wcześniej?

– Nie było na to czasu. Ale wołałam, żebyś się zatrzymał.

– Nie słyszałem – odparłem.

– W każdym razie wyjdźmy stąd jak najszybciej. Tutaj jest więcej takich dziur, musimy uważać. Już niedaleko do celu, ale jeśli się nie pospieszymy, wypiją naszą krew, zaśniemy i umrzemy we śnie.

– Wypiją naszą krew?

Nie odpowiedziała na moje pytanie od razu. Najpierw skierowała światło na dziurę, z której właśnie udało mi się wyjść, potem oświetliła latarką dalszą okolicę. Staliśmy przed obszerną pieczarą, której dno usiane było podobnymi dziurami. Wyglądało to trochę jak gniazdo gigantycznych os. Dziury oddalone były od siebie o metr, a w najwęższych miejscach o jakieś trzydzieści centymetrów. Przejście pomiędzy nimi nie było z pewnością łatwe, ale wydawało się możliwe.

Był tylko jeden problem. Skała zdawała się poruszać. Wyginała się i przesuwała jak ruchome piaski. Podczas upadku musiałem uszkodzić sobie nerw wzrokowy – pomyślałem. Spojrzałem na własną rękę. Nie poruszała się ani nie rozmazywała, była taka jak zawsze. W takim razie wzrok mnie nie mylił. Skała poruszała się naprawdę.

– To pijawki – wyjaśniła. – Wychodzą z dziur.

– Aha – powiedziałem zrezygnowany. – Czy to jest właśnie to najgorsze, co miało nas spotkać?

– Nie. Pijawki to tylko wstęp. Najgorsze jest jeszcze przed nami. Pospieszmy się.

W dalszym ciągu związani ze sobą liną weszliśmy na tę podziurawioną jak sito skałę. Przy każdym kroku spod naszych butów wydobywał się wstrętny odgłos miażdżonych pijawek.

– Nie przewróć się. W głębi tych dziur jest ich mnóstwo, całe morze – powiedziała.

Kurczowo trzymała się mojego łokcia, ja zaś ściskałem w garści rękaw jej kurtki. Przejście po trzydziestocentymetrowej śliskiej skale było zadaniem bardzo trudnym. Galaretowata maź, jaka wypływała z rozdeptanych pijawek, przyklejała się do naszych butów. Czułem też, że kilka pijawek ssie moją krew w okolicy szyi i uszu. Prawdopodobnie przyczepiły się do mnie podczas upadku. Nie byłem jednak w stanie ich odczepić. W lewej ręce ściskałem latarkę, prawą trzymałem rękaw dziewczyny i żadnej z tych rzeczy nie mogłem puścić. Świecąc latarką pod nogi, nie uniknąłem widoku pijawek. Od ich ilości robiło mi się słabo, a z dziur wciąż wypełzały następne.

– To tutaj przodkowie Czarnomroków składali swoje ofiary? – zapytałem.

– Rzeczywiście. Skąd wiesz?

– Można się tego domyślić.

– Pijawki uważano za posłanki bóstwa. Inaczej mówiąc, za istoty mu najbliższe. Dlatego składali ofiary zarówno rybie, jak i pijawkom. Świeże i krwiste ofiary. Zazwyczaj z ludzi.

– A teraz?

– Teraz Czarnomroki same zjadają ludzi, a na znak ofiary oddają rybie i pijawkom głowy. Ale nie tutaj, tutaj nie wolno im już wchodzić.

Przeszliśmy ponad wieloma dziurami i rozdeptaliśmy krocie pijawek. Od czasu do czasu któreś z nas traciło równowagę. Od nieszczęścia ratowało nas tylko to, że pomagaliśmy sobie nawzajem.

Świst, który słyszałem w korytarzu, wydobywał się z głębi dziur. Wysuwał z nich swoje macki i otaczał nas gęstym ciemnym lasem. Wytężyłem słuch. Zdawało mi się, że zamiast świstu słyszę jęki tysięcy głów, bulgoczących swe skargi otwartymi gardłami.

– To woda – powiedziała. – Niedługo wypłynie z dziur i zaleje podziemia. Dlatego pijawki uciekają z dziur. My też musimy dotrzeć do ołtarza, zanim zaleje nas woda.

– Wiedziałaś o tym wcześniej? – spytałem. – Dlaczego mi nie powiedziałaś?

– Nie byłam pewna. Woda nie wylewa codziennie. Raz, dwa, najwyżej trzy razy w miesiącu. Nie sądziłam, że akurat dzisiaj…

– Nieszczęścia zwykle chodzą stadami – wypowiedziałem myśl, która od rana chodziła mi po głowie.

Posuwaliśmy się do przodu bardzo wolno. Szliśmy i szliśmy, lecz dziurom nie było końca. Może ciągnęły się na koniec świata? Trupy pijawek oblepiły nasze buty warstwą tak grubą i ciężką, że zupełnie przestałem wyczuwać grunt pod stopami. Koncentrując uwagę na każdym kroku, wkrótce zapadliśmy w stan otępienia i coraz większą trudność sprawiało nam złapanie równowagi. W ekstremalnej sytuacji siły fizyczne człowieka zdają się niewyczerpane. Ale nie zdolność koncentracji, ta jest bardziej ograniczona. Wyczerpuje się nawet w najbardziej niebezpiecznej sytuacji, jeśli potrwa ona nieco dłużej. W miarę upływu czasu zagrożenie wydaje się coraz mniej realne, nawet strach przed śmiercią zwykle traci na sile.

– Jeszcze trochę – odezwała się. – Już niedługo będziemy w bezpiecznym miejscu.

Nie chciało mi się otwierać ust, więc tylko skinąłem głową. Dopiero później zorientowałem się, że kiwanie głową w ciemności nie ma najmniejszego sensu.

– Słyszysz mnie? Źle się czujesz?

– Mam mdłości – odpowiedziałem.

To uczucie ogarniało mnie już od dłuższego czasu. Te pełzające zwały pijawek, ich woń i śliska maź wyciekająca spod moich butów, ponury szum, ciemność, zmęczenie i pragnienie snu – wszystko to zamieniło się w jedno ciało i żelazną obręczą ściskało mój żołądek. Czułem śmierdzący kwas już prawie na języku. Moja psychiczna wytrzymałość była na wyczerpaniu. Czułem się tak, jakbym od kilku godzin grał na rozstrojonym fortepianie, który miał tylko trzy oktawy. Swoją drogą, jak długo przebywałem już pod ziemią? Czy tam, na górze, już świtało? Czy rozwieziono już gazety?

Nie mogłem spojrzeć na zegarek. Świecenie latarką pod nogi i stawianie kolejnych kroków było wystarczająco trudne. Tak bardzo chciałem zobaczyć teraz niebo! Wdychać zapach drzew i popijając ciepłe mleko, przewracać strony świeżej gazety. Miałem już dość ciemności, pijawek, dziur i Czarnomrokow. Wszystkimi narządami, mięśniami i komórkami ciała pragnąłem światła. Nie światła latarki, lecz prawdziwego słonecznego światła.

Gdy pomyślałem o świetle, żołądek skurczył mi się jeszcze bardziej i znów poczułem w ustach wstrętną woń.

– Jak stąd wyjdziemy, pozwolę ci wymiotować, ile zechcesz. Ale proszę, wytrzymaj jeszcze trochę – powiedziała i mocniej ścisnęła mnie za łokieć.

– W porządku – wybełkotałem przez zamknięte usta.

– Uwierz mi. To wszystko minie. Nieszczęścia może chodzą stadami, ale zawsze kiedyś się kończą. To nie będzie trwało wiecznie.

– Mam nadzieję.

Tymczasem nasza wędrówka zdawała się trwać wiecznie. Podejrzewałem nawet, że kręcimy się w kółko. Jeszcze raz spróbowałem pomyśleć o gazecie. Była tak świeża, że niemal można było jeszcze ubrudzić sobie palce farbą drukarską. I strasznie gruba od kolorowych ulotek. W porannej gazecie można znaleźć wszystko. Wszystko, czym żyją ludzie na ziemi. Od godziny, o której wstaje premier, przez sytuację na giełdzie, obowiązującą długość spódnicy, wypadki kryminalne, przepisy na obiad, po ceny gruntów i listy bestsellerów płytowych. Problem polegał jednak na tym, że nie prenumerowałem żadnej z gazet. Od trzech lat w ogóle ich nie czytałem. Nie oglądałem również telewizji. Otoczyłem się starymi filmami i książkami, które dawno wyszły z mody, i to mi zupełnie wystarczało. Jedyne, co jeszcze łączyło mnie z tym światem, to liczby, które przekręcałem sobie przez głowę i przetwarzałem na inne liczby. A teraz, otoczony morzem pijawek, zapragnąłem przeczytać gazetę. Od deski do deski, nie opuszczając ani jednej litery, jak kot, który wypija mleko do ostatniej kropli. Chciałem nasycić się wszystkimi sprawami, którymi żyją ludzie w świecie światła.