Znów popatrzyłem w górę. Tym razem żółte światło, jak lampa ostrzegawcza na tyłach samolotu, powoli mrugało w moim kierunku. Jedną ręką chwyciłem linę, drugą wyjąłem z kieszeni latarkę i odpowiedziałem takim samym sygnałem. Następnie odruchowo skierowałem latarkę w dół, żeby zobaczyć, dokąd sięga woda. Słabe światło nie rozproszyło jednak mroku. Spojrzałem na zegarek. Dwanaście po czwartej. A więc jeszcze nie zaczęło świtać. Świat na górze pogrążony był we śnie.
Przyciągnąłem do siebie linę, wziąłem głęboki oddech i zacząłem się wspinać.
Koniec Świata – plac Cieni
Nie było już ani śladu po słonecznej pogodzie, kiedy obudziłem się następnego ranka. Ciężkie chmury brudnego koloru szczelnie zasłoniły niebo, a słoneczne światło, które poprzez chmury docierało na ziemię, pozbawione było wszelkiego ciepła i blasku. Gałęzie nagich drzew wyglądały jak pęknięcia na zziębniętym szarym krajobrazie. Śniegu nadal nie było, choć zdawało mi się, że w każdej chwili może zacząć padać.
– Dzisiaj śniegu nie będzie – rzekł starzec. – To nie są śniegowe chmury.
Otworzyłem okno i jeszcze raz przyjrzałem się chmurom. Nie pojmowałem różnicy.
Strażnik siedział właśnie przed dużym żelaznym piecem i zdjąwszy buty, grzał sobie nogi. Piec podobny był do tego, jaki znajdował się w bibliotece. U góry miał dwa paleniska przeznaczone na czajnik i garnek, a na dole wysuwany popielnik. Otwierało się go, ciągnąc za poprzeczny metalowy drążek. Strażnik siedział na krześle i opierał nogi właśnie na tym drążku. Pokój wypełniony był parą z czajnika, wymieszaną z dymem taniego tytoniu. Panował tu mdły i duszny zapach. Oczywiście wmieszana w to była również woń jego nóg. Za krzesłem, na którym siedział, stał ogromny drewniany stół, a na nim obok osełki leżały rzędy toporów i siekier. O tym, jak bardzo były już zużyte, świadczyły ich sczerniałe trzonki.
– Chodzi o szalik – wydusiłem. – Bez szalika strasznie marznie mi szyja.
– A, rzeczywiście – odparł swobodnie. – Rozumiem.
– W muzeum w głębi biblioteki widziałem nieużywane ubrania. Czy mógłbym z nich skorzystać?
– Oczywiście. Bierz, co chcesz. Szalik, płaszcz, co ci się tylko spodoba.
– Te rzeczy nie mają właścicieli?
– Tym możesz się nie przejmować. Właściciele, jeśli nawet są, dawno już o nich zapomnieli. A swoją drogą, podobno szukasz instrumentu?
Skinąłem głową. Strażnik wiedział o wszystkim.
– W tym Mieście nie ma instrumentów. Z reguły – powiedział. – Co nie znaczy, że nie istnieją wcale. Przykładasz się do pracy, więc nie widzę przeszkód, żebyś miał na własność chociaż instrument. Zapytaj dozorcę w elektrowni. Tam na pewno znajdziesz jakiś instrument.
– W elektrowni?
– A co, myślałeś, że tu nie ma elektrowni? To niby skąd mamy prąd? A może myślałeś, że prąd rośnie tutaj w Lesie Jabłoniowym?
Śmiejąc się jeszcze z własnego dowcipu, narysował mi drogę do elektrowni. – Pójdziesz w górę rzeki jej południowym brzegiem. Skręcisz w prawo za starą stodołą. To jakieś trzydzieści minut drogi od Starego Mostu. Wyjdziesz w ten sposób na szczyt Wschodniego Wzgórza, stamtąd zobaczysz Las. Elektrownia znajduje się jakieś pięćset metrów w głąb Lasu. Zrozumiałeś?
– Chyba tak – powiedziałem. – Ale czy mogę wejść do Lasu? Już wiem, jaki jest niebezpieczny. Doświadczyłem tego na własnej skórze.
Strażnik rozpromienił się i zmienił nieco położenie nóg na drążku. – A, rzeczywiście, zupełnie o tym zapomniałem. Musiałem przecież zawieźć cię do domu. No i jak, lepiej się już czujesz?
– Tak, czuję się już znacznie lepiej.
– Taka nauczka to dobra rzecz. Kto raz się porządnie sparzy, będzie dmuchał na zimne. Dobry drwal to taki, który ma tylko jedną bliznę. Ani mniej, ani więcej. Wiesz, o czym mówię?
Skinąłem głową.
– Ale nie musisz się obawiać. Elektrownia znajduje się na skraju Lasu i prowadzi do niej tylko jedna droga. Nie zbłądzisz. Ludzi z Lasu też tam nie spotkasz. Chyba że wejdziesz głębiej. Ale uprzedzam cię, gorzko tego pożałujesz.
– Dozorca elektrowni jest jednym z ludzi, którzy mieszkają w Lesie?
– Nie. On nie należy do tej bandy. Ale nie może wrócić do Miasta. To taki połowiczny człowiek. Nie jest ułomny, ale brak mu odwagi.
– A ludzie z Lasu, jacy oni są?
Strażnik zwrócił głowę w moją stronę i dłuższą chwilę mierzył mnie wzrokiem. – Czy ty przypadkiem nie jesteś zbyt ciekawski? Skinąłem głową.
– Zostawmy to. W każdym razie nie odpowiem ci na to pytanie – dodał łagodniejszym tonem. – Swoją drogą, czy nie chciałbyś się spotkać z cieniem? Przyszła zima, cień jest już wystarczająco słaby, nie będę ci więcej przeszkadzał.
– Źle się czuje?
– Ależ skąd! Jest zdrowiusieńki. Codziennie wyprowadzam go na parę godzin, żeby miał trochę ruchu. A jaki ma apetyt! Ale jest zima – i dzień krótszy, i chłód doskwiera, każdy cień traci formę. Niczyja w tym wina. To naturalna kolej rzeczy. Zresztą sam się przekonasz.
Zdjął ze ściany pęk kluczy i wsunął go do kieszeni płaszcza, po czym ziewając, włożył buty z twardej grubej skóry. Wyglądały na bardzo ciężkie, do podeszew przybite były gwoździe, żeby buty nie ślizgały się na śniegu.
Cień mieszkał w miejscu, które nie było jeszcze Miastem, chociaż nie znajdowało się poza jego granicami. Ludzie, którzy, tak jak ja, stracili cienie, i cienie, które odłączono od ludzi, mogli spotykać się tylko w jednym miejscu. Zwano je placem Cieni. Plac Cieni znajdował się na tyłach strażnicy, było to zwykłe podwórko otoczone żelaznym płotem.
Strażnik otworzył bramkę, wpuścił mnie przodem, po czym sam wszedł do środka. Plac miał kształt kwadratu. Jego przeciwległą ścianę stanowił mur. W kącie rósł stary wiąz, a pod nim stała sklecona z kilku desek ławka.
Kolor drzewa był tak wypłowiały, że nie wiedziałem, czy jeszcze żyło.
Pod murem stała szopa zbudowana ze starych cegieł i dykty. W oknie zamiast szyby znajdowała się drewniana klapa. Nie zauważyłem komina, szopa nie była pewnie ogrzewana.
– To tu nocuje twój cień – rzekł Strażnik. – Może nie wygląda to zbyt przytulnie, ale ma tutaj wodę i wychodek. Jest nawet piwnica. Może to nie jest hotel, ale chroni go przed deszczem i wiatrem. Wejdziesz do środka?
– Nie, dziękuję, zaczekam tutaj – odparłem. Od smrodu, jaki panował w strażnicy, rozbolała mnie głowa. Wolałem zmarznąć, byle tylko odetchnąć świeżym powietrzem.
– Dobrze, przyprowadzę go tutaj – powiedział i wszedł do szopy. Podniosłem kołnierz płaszcza, usiadłem na ławce pod wiązem i czekałem na cień, grzebiąc butami w ziemi. Na placu miejscami leżał jeszcze śnieg. Nie roztopiło go słońce, zasłonięte wysokim murem.
Po chwili obaj wyszli z szopy. Strażnik szedł zamaszystym krokiem, miażdżąc ziemię kolcami swoich butów. Cień sunął się za nim powoli. Nie wyglądał zdrowo. Twarz zapadła mu się jeszcze bardziej. Widać już było tylko oczy i nieogoloną brodę.
– No, to zostawiam was samych – rzekł Strażnik. – Możecie rozmawiać swobodnie. Ale oczywiście nie za długo. No, i żebyście nie próbowali się połączyć. To nie ma żadnego sensu. Nie sprawiaj my sobie nawzajem kłopotów. Zgoda?
Zgoda – kiwnąłem głową. Strażnik zamknął bramkę na klucz i zniknął za drzwiami strażnicy. Cień usiadł obok mnie na ławce. Następnie tak jak ja zaczął grzebać obcasami w ziemi. Miał na sobie tylko przewiewny sweter, spodnie robocze i buty, które podarowałem mu przez starca.
– Jak się czujesz? – spytałem.