– Chodźmy, dziadek czeka. Podobno ma ci dużo do powiedzenia.
– Ja też nie mogę się doczekać.
Założyłem z powrotem plecak i ruszyliśmy w kierunku ołtarza. Było to dość obszerne okrągłe wgłębienie w szczycie „wieży".
Lampa gazowa ustawiona na jednej ze ścian wypełniała je żółtym spokojnym światłem. Profesor zawinięty w koc siedział obok lampy. Widać było tylko połowę jego twarzy. Gdy patrzyłem na niego z góry, zdawało mi się, że oczy ma zapadnięte, ale w rzeczywistości tryskał zdrowiem.
– Uratowaliście się cudem – rzekł uradowany. – Wiedziałem, że woda dzisiaj wyleje, ale myślałem, że zjawicie się trochę wcześniej.
– To moja wina, dziadku. Zgubiłam się w mieście – powiedziała grubaska. – Straciłam przez to cały dzień.
– Nie przejmuj się. Teraz to już i tak wszystko jedno.
– Wszystko jedno? – wtrąciłem się.
– Zaraz to panu wyjaśnię, proszę się nie denerwować. Ale może najpierw zdejmiemy panu te pijawki?
Usiadłem obok starca. Dziewczyna wyjęła z kieszeni zapałki, zapaliła jedną i przystawiła ją do mojej szyi. Pijawka spadła na ziemię. Była gruba jak palec. Znów usłyszałem trzask zapałki i wilgotny syk koło ucha. Strącone pijawki wiły się jakiś czas po ziemi, lecz w końcu dziewczyna rozdeptała je butem. Czułem pieczenie przypalonej skóry. Zdawało mi się, że przy gwałtownym skręcie skóra na mojej szyi pęknie jak przejrzały pomidor. W ogóle jeśli tak dalej pójdzie, niedługo będę wyglądał jak atlas ran i obrażeń – pomyślałem. Może powinienem porobić sobie zdjęcia, takie duże i kolorowe jak zdjęcia platfusa, które wiszą w aptekach, i rozdawać je znajomym? Byłaby tam i rana cięta brzucha, i guz na głowie, i siniaki po pijawkach… A może powinienem dodać do tego jeszcze uwiąd członka?
– Nie ma pan czegoś do jedzenia? – zapytał profesor. – Od wczoraj poza tabliczką czekolady nie miałem niczego w ustach.
Otworzyłem plecak, wyjąłem konserwy, chleb i manierkę z wodą i wraz z otwieraczem do konserw podałem to wszystko starcowi. Najpierw napił się wody, potem, tak jakby sprawdzał rocznik wina, obejrzał każdą puszkę z osobna. Otworzył konserwę z wołowiną i z brzoskwiniami.
– Pan się nie poczęstuje? – zapytał. Nie, podziękowałem. Czy można mieć apetyt w takim miejscu i w takiej chwili?
Starzec rwał po kawałku chleb, nakładał na niego wołowinę i jadł z prawdziwą przyjemnością. Potem zjadł kilka brzoskwiń i popił syropem, który został na dnie puszki. Ja w tym czasie napiłem się whisky. Pod wpływem alkoholu przestałem odczuwać ból. Mój ból żył teraz swoim własnym życiem, poza moim układem nerwowym.
– Jestem panu naprawdę wdzięczny – rzekł profesor. – Zwykle trzymam tutaj zapasy żywności na kilka dni, ale tym razem nie dopilnowałem tej sprawy. Wystarczy trochę spokoju, a człowiek zaraz zapomina o niebezpieczeństwie. Mam nauczkę.
Profesor roześmiał się głośno.
– No dobrze. Zaspokoił pan głód. A teraz może mi pan wreszcie powie, o co w tym wszystkim chodzi?
– Obawiam się, że niewiele pan z tego zrozumie.
– Więc proszę mi to wytłumaczyć.
– To zajmie dużo czasu. Poza tym, czy pan się na mnie nie pogniewa, jeśli wyjawię mu całą prawdę?
– Na litość boską, niech pan mówi!
– Przede wszystkim muszę pana przeprosić – westchnął. – Fakt, że zrobiłem to dla nauki, nie może mnie usprawiedliwić. Wykorzystałem pana i postawiłem w sytuacji bez wyjścia. Bardzo tego żałuję. Jednak chciałbym, żeby pan zrozumiał, jak ważne były dla mnie te badania. Naukowiec, który ma przed sobą żyłę wiedzy, przestaje zważać na cokolwiek. Ale też tylko dzięki temu nauka może się rozwijać. Powiem więcej, nauka istnieje wyłącznie dla swej czystej idei… czytał pan Platona?
– Nie czytałem – odparłem. – I proszę, żeby pan przeszedł do tematu. Już wiem, że celem nauki jest jej czysta idea.
– Pan wybaczy, chciałem tylko powiedzieć, że choć idea nauki jest czysta, wielu ludzi cierpi z jej powodu. W ten sam sposób ludzie cierpią w wyniku zwykłych, naturalnych zjawisk. Wybuchy wulkanów zagrzebują miasta, zalewają je powodzie, a trzęsienia ziemi rujnują je w ciągu kilku sekund – a jednak, czy możemy powiedzieć, że są złe?
– Dziadku! – przerwała dziewczyna. – Jeśli się nie pospieszysz, nie zdążymy do końca świata!
– Tak, tak, masz rację, drogie dziecko – powiedział, klepiąc ją po dłoni. – Ale od czego by tu zacząć? Chronologia w tej sprawie nie ma większego znaczenia, więc o czym mam mówić najpierw?
– Co oznaczały liczby, które dał mi pan do tasowania?
– Musiałbym cofnąć się w wyjaśnieniach o trzy lata, to naprawdę długa historia.
– Słucham.
– Pracowałem wówczas w laboratorium Systemu. Nie byłem jednak zwykłym pracownikiem tej placówki. Stanowiłem jakby niezależny, dodatkowy jej organ. Miałem do dyspozycji czterech czy pięciu ludzi, najnowocześniejsze urządzenia i tyle pieniędzy, ile dusza zapragnie. Pieniędzy mam w bród, a z pomocnikami więcej miałem kłopotu niż pożytku, ale materiałów do doświadczeń, jakie dostarczał mi System, nie zdobyłbym na własną rękę. No i przede wszystkim urzekała mnie perspektywa praktycznego wykorzystania moich wynalazków.
W tym czasie System przeżywał poważne trudności. Jednym słowem, symbolanci doszli już do takiej wprawy, że nieomal jednym tchem odczytywali wszystkie misternie utkane przez System szyfry. System doskonalił sposób kodowania informacji, a symbolanci natychmiast opracowywali metodę ich odkodowania. Wyglądało to jak rywalizacja sąsiadów o to, który z nich otoczy swój dom wyższym murem. Jeśli jeden dostawi parę cegieł, drugi natychmiast robi to samo. W końcu obydwa mury są już tak wysokie, że zupełnie nie spełniają swej pierwotnej funkcji. Ale żadna ze stron nie może zrezygnować. Rezygnacja oznaczałaby przegraną. A przegrany nie ma racji bytu. W tej sytuacji System postanowił wynaleźć jakiś zupełnie inny sposób szyfrowania danych – prosty, a zarazem niemożliwy do rozszyfrowania. I wówczas poproszono mnie, żebym pokierował badaniami.
Wybierając mnie na to stanowisko, trafili w dziesiątkę. A to dlatego, że w sprawach mózgu byłem – i oczywiście jestem nadal – najlepiej zorientowanym naukowcem. Nie popisuję się wykładami ani pisaniem rozpraw, toteż świat naukowy lekceważy mnie, ale nie ma w tym świecie choćby jednej osoby, która dorównywałaby mi wiedzą na temat ludzkiego mózgu. System wiedział o tym i dlatego właśnie mnie powierzył to zadanie. Chcieli, żebym dokonał przewrotu: nie udoskonalił istniejący system, lecz zmienił go od podstaw. Czy mógłby to zrobić któryś z tych uniwersyteckich naukowców, którzy od świtu do nocy zajęci są pisaniem rozpraw, a w przerwach podliczają swoje honoraria? Nie, prawdziwie oryginalny umysł musi być niezależny.
– Ale pracując dla Systemu, wyrzekł się pan swojej wolności.
– Tak, ma pan rację – powiedział profesor. – Wstyd mi za siebie. Nie żałuję, ale to wstyd. Nie chcę się usprawiedliwiać, ale paliłem się wtedy do praktycznego zastosowania mojej teorii. Całą teorię miałem już od dawna w głowie, brakowało mi tylko potwierdzenia jej w rzeczywistości. To ogromny problem, z jakim boryka się fizjologia mózgu. Nie można przeprowadzić doświadczeń na zwierzętach, tak jak to się robi w każdej innej dziedzinie fizjologii. Mózg małpy nie jest wykształcony w takim stopniu, by reagować na zmiany w podświadomości i pamięci tak jak ludzki.
– I dlatego – przerwałem mu – posłużył się pan nami jak królikami doświadczalnymi?
– Proszę zaczekać jeszcze z wyrokiem. Wyjaśnię panu, na czym polegała moja teoria. Otóż istnieje pewna reguła w dziedzinie kodowania. Brzmi ona tak: „nie ma szyfru doskonałego". I to prawda. Każdy szyfr zbudowany jest na jakichś zasadach. Mogą one być niezwykle skomplikowane i wyrafinowane, ale muszą posiadać psychologiczną spójność, która sprawia, że są czytelne dla znacznej liczby osób. Jeśli więc można zrozumieć zasady, można też złamać szyfr. Za jeden z najbezpieczniejszych uważa się szyfr book to book - polega on na tym, że dwoje ludzi posługuje się tą samą książką, wybierając słowa z podanej szyfrem strony i linijki – ale i ten traci sens, jeśli odnajdzie się książkę. Trzeba więc nosić książkę przy sobie, a to bardzo niebezpieczne.