Выбрать главу

Od ataku apopleksji uchronił von Stietencrotta dzwonek telefonu. Dyrektor kasyna podniósł słuchawkę, wysłuchał krótkiej relacji i wrzasnął:

– Dawaj tutaj tego recepcjonistę!

Drzwi otworzyły się i do pokoju zapełnionego biedermeierowskimi meblami, paprociami i palmami wpadło trzech potężnie zbudowanych strażników i niewysoki recepcjonista w uniformie hotelu „Nassauer Hof”.

– Nazwisko? – krzyknął von Stietencrott, celując grubym wskazującym palcem w pierś recepcjonisty.

– Zeissmann, Helmut Zeissmann – powiedział zapytany, starając się nie patrzeć w oczy swojego szefa. Najwyraźniej trapiła go choroba Parkinsona.

– Mówcie, Zeissmann – dyrektor chwycił recepcjonistę za wątłe ramiona – mówcie wszystko.

– Pan Knüfer przyszedł do mnie – Zeissmanna unieruchomionego w imadle rąk szefa paliły iskry strzelające spoza jego monokla – pół godziny temu i zapytał, czy pan Wlossok jest u siebie. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że przed chwilą wrócił. Wtedy pan Knüfer poszedł tam i jest do tej pory.

– Wiecie, że Knüfer jest poszukiwany przeze mnie za niezrealizowanie weksla?

– Tak, wiem – Zeissmann odważył się w końcu podnieść drgającą czaszkę i załzawione oczy na fioletową z gniewu twarz von Stietencrotta. – Dowiedziałem się o tym pięć minut wcześniej. Dlatego natychmiast zadzwoniłem po strażników. Dwóch z nich stoi teraz pod drzwiami Wlossoka.

– Działacie błyskawicznie, Zeissmann – monokl błysnął zadowoleniem. – Dostaniecie za to odpowiednią gratyfikację. A teraz powiedzcie mi wszystko o madame Lebetseyder i o Wlossoku. Ile razy ją dzisiaj widzieliście?

– Dwa – Zeissmann rozluźnił się i zaczął klepać dłońmi kieszenie spodni, jakby czegoś szukał. Pisarz Wielandt podał mu papierosa. – Dwa razy. Raz koło piątej rano. Weszła z panem Wlossokiem do jego numeru. Około dwunastej pan Wlossok zadzwonił do mnie i poprosił o sprawdzenie odjazdów pociągów do Wrocławia. Sprawdziłem i oddzwoniłem do niego. Po trzech godzinach, około trzeciej, madame Lebetseyder wyszła z hotelu. Wyglądało to tak, jakby chciała pospacerować po parku. Około piątej pan Wlossok zażądał obiadu, który osobiście mu zaniosłem.

– Nie mógł tego zrobić ktoś z niższego personelu? – w głosie von Stietencrotta nie było ironii.

– Wie pan, szanowny dyrektorze – Zeissmann uśmiechnął się od ucha do ucha – wolałem to zrobić osobiście, by zaznaczyć, że bardzo szanujemy gości, którzy dużo wygrywają.

– Chodziło wam raczej o napiwek – mruknął von Stietencrott. – Dalej, mówcie dalej.

– Zaniosłem mu obiad o piątej. Był sam. Potem nigdzie nie wychodził. Pół godziny temu odwiedził go pan Knüfer. Krótko po jego przyjściu pan Wlossok zadzwonił do mnie i zażądał papierosów. Znów zrealizowałem zamówienie osobiście. Pan Wlossok rozmawiał o czymś gorączkowo z panem Knüferem. Potem wróciłem do recepcji i zadzwonił do mnie intendent kasyna pan Hechs, który powiedział, że pan Knüfer jest poszukiwany przez pana dyrektora. Poinformowałem o tym natychmiast strażników i od tego momentu stoją oni pod drzwiami numeru Wlossoka i czekają na dalsze dyspozycje.

– Dziękuję panu, Zeissmann – von Stietencrott odsłonił garnitur zębów równie autentycznych jak jego „von” przed nazwiskiem. – Nie zapomnę o panu. A teraz wszyscy – oprócz pana Markusa Wielandta – wyjść!

Kiedy gabinet opustoszał, dyrektor zapadł się w fotel i uniósł wysoko brwi.

– Jakieś pytania, drogi panie Wielandt?

– Tak – pisarz był najwyraźniej czymś zaniepokojony. Na jego twarzy odbiło się zdumienie ucznia szkoły powszechnej, któremu kazaliby wymienić wszystkie formy podstawowe greckiego czasownika gignomai. – Nikt z pańskich ludzi nie śledził madame Lebetseyder? Jedyne, co pan o niej wie, to relacja recepcjonisty Zeissmanna? Pozwolił pan, by ona najspokojniej w świecie wyszła na spacer? A może już w tej chwili nie ma jej w Wiesbaden? Nie zależy panu na tak pięknej krupierce? Przecież każdy facet zastawiłby żoniny posag, by ją zdobyć!

– Drogi panie Wielandt – uśmiechnął się von Stietencrott. – Czyżby się pan zakochał w madame Lebetseyder i boi się pan, że już jej więcej nie ujrzy? – z hebanowego pudełka wyjął cygaro, przyciął je szczypczykami, a pudełko pchnął po błyszczącym blacie biurka w stronę Wielandta. – Gdybym był taki głupi, jak pan sądzi, nie prowadziłbym od dwudziestu lat tego kasyna. Powiem panu coś bardzo ciekawego, czego pan nie wykorzysta, pod słowem honoru, w swojej książce – von Stietencrott przyjrzał się uważnie pisarzowi, który dał słowo honoru, przyciskając rękę do serca. – W umowie, którą podpisała ta kurwa i jej alfons, stoi jak byk, że jeśli ona da nogę, będzie dla mnie pracował ten reżyser ze spalonego teatru. A za nim krok w krok idzie mój goryl. Jego już nie wypuszczę z rąk…

– I co? – Wielandt roześmiał się gromko, notując w pamięci, by zapisać językową metamorfozę von Stietencrotta: z wytwornego salonowca sypiącego obcojęzycznymi cytatami w wulgarnego prostaka. – Nagi von Finckl będzie się kładł na stole do ruletki i przesuwał łopatką stosiki żetonów? Godnego zastępcę ma ta Lebetseyder!

– Człowieku, jedyne, co będzie łączyło tych dwoje, to praca w tajnym kasynie. Ten Żydek zarobi dla mnie więcej niż jego dama.

– Jako nagi krupier? – zapytał ponownie Wielandt. Spoważniał jednak i nie obraził się, kiedy usłyszał szept von Stietencrotta:

– Jako mój szuler, durniu.

WIESBADEN, PONIEDZIAŁEK 16 GRUDNIA, W PÓŁ DO DZIESIĄTEJ

Von Stietencrott i Wielandt szli korytarzem prowadzącym do numeru Wlossoka. Nie mieli na sobie palt ani kapeluszy, mimo że hotel „Nassauer Hof” był po drugiej stronie ulicy. Za nimi miarowo podrzucali brzuchami dwaj strażnicy i podrygiwał recepcjonista Zeissmann. Chmura dymu z cygar wpadała w otwarte usta strażników i spowijała trzęsącą się głowę Zeissmanna.

– Zobaczysz pan teraz – z cygara von Stietencrotta oderwał się słupek popiołu i frunął na czerwony chodnik – jak ja postępuję ze skurwysynami, którzy nie oddają mi forsy.

Stanęli pod drzwiami numeru i von Stietencrott walnął w nie kilkakrotnie pięścią. Drzwi się otworzyły. Dyrektor i pisarz weszli do pokoju. Na podłodze leżeli na brzuchach Wlossok i Knüfer, a ich bladosine twarze odwrócone były ku wchodzącym. Otwarte oczy zalewało bielmo, naprężone grdyki omal nie rozerwały skóry gardła.

– Scheisse, ktoś im odkręcił łby o sto osiemdziesiąt stopni – mruknął jeden ze strażników.

Von Stietencrott podszedł do trupa Knüfera i odwrócił go na plecy. Ciężka głowa zakręciła się dookoła na wiotkim sznurze szyi. Von Stietencrott sięgnął do wewnętrznej kieszeni smokingu nieboszczyka i wyjął zwój banknotów.

– Co pan robi, dyrektorze? – krzyknął Wielandt. – Nie wolno niczego ruszać, trzeba wezwać policję.

– Mam nie ruszać mojej forsy? – dyrektor zgasił cygaro w sosie pływającym w jednym z talerzy stojących na stole.

– Reszta to sprawa policji i pańska. Tak, pańska… – von Stietencrott klepnął Wielandta w pyzaty policzek. – Widzi pan, w moim kasynie nigdy nie brakuje tematów dla pisarzy.

– Co oni mają w gębie? – zapytał jeden ze strażników, schyliwszy się nad trupami.

– Jakieś kartki – odpowiedział drugi. – Wyglądają mi na kartki z kalendarza.

WROCŁAW, CZWARTEK 19 GRUDNIA, GODZINA SZÓSTA RANO

Wrocław przyduszony był napuchniętymi kłębami szarych chmur, z których sypały się lepkie płaty śniegu. Viktor Ziesch, pomocnik administratora szpitala św. Jerzego przy Mehlgasse, zdjął sztywną czapkę z daszkiem, powachlował się nią, rozpiął szynel i oparł się na szufli do odgarniania śniegu. Ziesch był naturą refleksyjną i nade wszystko lubił chwile zadumy, które nachodziły go nagle, kazały przerywać pracę i zastanawiać się nad otaczającym go światem i jego mieszkańcami. Zieschowi zdawało się, że przenika wzrokiem ściany czynszowych kamienic przy Mehlgasse i widzi ich mieszkańców: oto fryzjer Slotosch z trudem budzi się i z żalem opuszcza bezpieczny schron pierzyny, zanurza głowę w zimnej miednicy, przyklepuje odstające włosy i wykręcone wąsy, a potem schodzi do swojego zakładu na rogu koło urzędu stanu cywilnego. Krawcowa, pani Wiedemann, wysuwa spod nocnej koszuli nóżkę i popycha nią pełny nocnik w stronę starej służącej, która faszeruje drewnem kuchenny piec. Za chwilę zejdzie na dół szynkarz Scholz i będzie łajać dozorcę Hanuschka za to, że nie odgarnął śniegu z chodnika przed jego lokalem. Dozorca nie oczyszcza teraz szyldu jego gospody, ponieważ rozcina szuflą skrystalizowane krawędzie starych brył śniegu i przepędza bezpańskiego psa, który w poszukiwaniu jedzenia wtyka mordę w piwniczne okienko i próbuje wspinać się przednimi łapami na krawędzie żeliwnych kubłów z popiołem, wystawionych przez dozorcę na ulicę. Ziesch patrzy w górę, w stronę szpitala, i widzi brodatego, dystyngowanego mężczyznę, otwierającego okno. Ziesch prawie czuje aromatyczne chmury tytoniu „Austria”, które opuszczają pokój chorego, i zastanawia się, czy nie donieść dyrekcji na palacza. Napotyka jednak uważny wzrok mężczyzny i macha ręką: „A co mnie to obchodzi!” Mężczyzna odwraca się do łóżka chorego i widzi, że pacjent już nie śpi.