Выбрать главу

– Czy senator Geissen też? – wykrztusił von Schroetter.

– Idźmy chronologicznie – Mock zignorował to pytanie. – Nazajutrz, 29 listopada, znaleźliśmy poćwiartowane ciało bezrobotnego Bertholda Honnefeldera. Na stole leżał kalendarz z zaznaczoną datą 17 listopada. Nie musieliśmy pytać doktora Lasariusa, kiedy nastąpił zgon…

– Stało się to na Taschenstrasse 23-24 – Hartner uwielbiał wykładać, a nadradca był słuchaczem nader wdzięcznym, ponieważ pękał z ciekawości – tam, gdzie kiedyś były fortyfikacje miejskie za Bramą Oławską. W 1546 roku w tym mniej więcej miejscu został poćwiartowany niejaki Tromba, ryglarz. Nie znamy ani sprawcy, ani motywów, tego wszystkiego dowiedziałem się z dzieła Barthesiusa Antiquitates Silesiacae. Najgorsze jest to, że morderca się z nami bawi. Dom, w którym mieszkał Honnefelder, to dom „Pod Złotym Odlewem Dzwonu”…

Zapadła pełna grozy cisza.

– Tam ryglarz, tu bezrobotny ślusarz Berthold Honnefelder – przerwał ją Mock, nieco poirytowany zapędami Hartnera, który śmiało wkraczał na policyjne poletko. – Trzecia ofiara była panu nadradcy znana. Znane są panu również okoliczności mordu. Senator Geissen i prostytutka Rosemarie Bombosch zostali zabici dokładnie tak samo jak prawie pięćset lat temu szambelan cesarza austriackiego Alberta II. Cesarz obrał Wrocław za swoją bazę wypadową w walce z polskim królem Kazimierzem Jagiellończykiem o tron czeski. Jego szambelan…

– …udał się, jak pisze Barthesius – Hartner uznał, że przeszłość jest jego domeną, i wszedł Mockowi w słowo – dnia 9 grudnia do jakiegoś lupanaru na Przedmieściu Mikołajskim, w którym został zabity i obrabowany. Nie przeżyła także towarzysząca mu prostytutka. Niestety, o szczegółach zbrodni milczy Barthesius…

– Dnia 9 grudnia – zakończył Mock – zamordowany został w ramionach prostytutki rajca Geissen. Było to na Burgfeld 4, czyli na Przedmieściu Mikołajskim.

Nadradca pod wpływem ostatnich słów Mocka zarumienił się i sięgnął po pudełko z wiecznym piórem. Otworzył kilkakrotnie wieczko i jego goście ujrzeli wygrawerowaną na nim jakąś dedykację. Rumieniec rozlewał się powoli po łysinie von Schroettera i nasycał się intensywną barwą.

– Co wy właściwie tutaj robicie! – ryknął nagle i wstał gwałtownie. – Przyszliście do mnie, by prosić o pozwolenie na aresztowanie jakiegoś ruskiego markiza?! – pulchna pięść z całej siły walnęła w biurko. – Czemu ten bydlak jeszcze nie siedzi u was na Schuhbrücke?! Chcecie czekać na kolejne zbrodnie?!

– Za pozwoleniem – po raz pierwszy włączył się Mühlhaus. – Niech wasza ekscelencja raczy zauważyć, że o zbrodniach piszą w gazetach, które von Orloff z pewnością czyta. Swoje dowody prezentuje on na wykładach, zawsze po dokonaniu zbrodni, czyli, jak to stwierdzili wczoraj w czytelni radca Mock i doktor Hartner, po ukazaniu się stosownej notki prasowej. Nie mamy zatem najmniejszego powodu, by go aresztować. Żaden sędzia nie skaże człowieka tylko dlatego, że jakieś morderstwa przydają się w jego argumentacji za końcem świata. To jest jedynie ślad, który kieruje nas na trop von Orloffa i sprawia, że on lub ktoś z jego sekty staje w cieniu podejrzenia.

– Tak… – von Schroetter usiadł za biurkiem i zdusił w popielniczce cygaro, przez chwilę patrząc na pokruszone liście, które przypominały skrzydła zgniecionego monstrualnego owada. – Ma pan rację… Nie ma żadnych podstaw, by aresztować von Orloffa, ale musimy jakoś…

– Pozwoli pan, ekscelencjo – Mühlhaus po raz pierwszy tego dnia napełnił usta aromatem ulubionego tytoniu. – Wyjście jest jedno. Musimy poznać datę i miejsce kolejnego morderstwa. W ten sposób ochronimy przyszłą ofiarę i zrobimy zasadzkę na zabójcę.

– Jak panowie chcą to poznać? – zapytał von Schroetter, podnosząc do ust filiżankę.

– Morderstwa – Hartner znów przybrał nauczycielski ton – są popełniane w porządku chronologicznym. Niestety chronologia ta dotyczy tylko dat dziennych. A zatem zbrodnie-wzory mogły się zdarzać w różnych wiekach. Pierwsza pochodzi ze średniowiecza, druga – z renesansu, a trzecia z baroku. Trzeba zatem przejrzeć wszystkie dostępne materiały, szukając morderstw, które zostały popełnione od… – zawahał się. – Którego mamy dzisiaj? Tak, od 20 grudnia… Zwracać uwagę tylko na daty dzienne, nie roczne…

– Kto ma to uczynić? – zapytał von Schroetter.

– Z tym właśnie przyszliśmy do pana, ekscelencjo – odpowiedział Mühlhaus. – Trzeba powołać grupę ekspertów, którzy podejmą bardzo szybko badania archiwalne.

– Czym się muszą odznaczać ci ludzie? – Nadradca dobrze się poczuł, kiedy znów znalazł się w roli organizatora. – I ilu ma ich być?

– Muszą znać łacinę – powiedział Hartner. – Umieć czytać rękopisy i starodruki, wytrwale pracować dzień i noc, za co należałoby im zapłacić stosowne honorarium. Jeśli chcemy szybko odnaleźć kolejną datę zbrodni i uchronić przed nią potencjalną ofiarę… przydałoby się ich wielu…

– Muszą być ponadto poza jakimkolwiek podejrzeniem – dodał Mock. – Nie możemy zlecić tego zadania komuś, kto może być mordercą. Nie zapominajmy, że jest to człowiek, dla którego archiwa nie mają żadnych tajemnic. A my będziemy dobierali ekspertów spośród takich ludzi.

– No właśnie – von Schroetter położył przed sobą czystą kartkę papieru i coś zanotował – a kto skompletuje tę grupę?

– Jej kierownik – odparł Mühlhaus. – Doktor Hartner.

WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO DZIESIĄTEJ RANO

Mühlhaus i Mock pożegnali się z Hartnerem przed drzwiami urzędnika, który na polecenie nadradcy miał spisać z nowo mianowanym kierownikiem zespołu ekspertów odpowiednią umowę. W milczeniu zeszli do hallu głównego i wyszli z pałacu Hatzfeldów. Ruszyli w stronę Prezydium Policji. Śnieg gromadził się na rondach ich kapeluszy.

– Ciekawi mnie jedno – Mühlhaus potarł dłonią uszy, które odmroził sobie w okopach na rosyjskim froncie nad Dźwiną. – Czy te zbrodnie odnawiają się tylko we Wrocławiu? A jeżeli tak, to jak to wyjaśnia von Orloff? Dlaczego koniec świata ma nastąpić właśnie w naszym mieście?

– Nie – Mock obserwował uważnie, jak dwaj okutani w szynele ludzie ładują na wóz zamarznięte na kamień kule końskiego nawozu. – Nie tylko we Wrocławiu, lecz również w Wiesbaden. Muszę tam zadzwonić. Ale pytanie jest dobre. Trzeba je zadać von Orloffowi.

– Może odpowiedzieć panu, że zbrodni dokonuje szatan lub anioł zagłady zwiastujący koniec świata.

– Jeżeli ma rzeczywiście nastąpić koniec świata, to w kamienicy „Pod Gryfami” powinien mieszkać autentyczny czeladnik ludwisarza. A tak mamy osobliwy substytut czeladnika, zapijaczonego muzyka, którego anioł ciemności transportuje do kamienicy „Pod Gryfami”… Ten anioł przypomina maturzystę, który ściąga na egzaminie, chociaż potrafi na pytanie doskonale odpowiedzieć…

WROCŁAW, PIĄTEK 20 GRUDNIA, GODZINA TRZECIA PO POŁUDNIU

W „Piwnicy Świdnickiej” panował zwykły obiadowy ruch. We wnękach przy wejściu ustawiły się, jak zawsze, piekarki i sprzedawały bułki i kiełbaski. Kelnerzy – ubrani, jak przed wiekami, w sutanny – zwijali się jak w ukropie i unosili ponad głowami tace z talerzami, wazami, szklankami i kuflami. Niektórzy z nich dźwigali długie drewniane tace, na których stały stare puchary o pojemności dwóch śląskich kwart. Wypełnione one były „białym” lub „ciemnym baranem” – tak od niepamiętnych czasów nazywano produkt piwnicznego browaru. W ciemnym lokalu bieliły się ich długie do ziemi fartuchy i serwetki równo przerzucone przez przedramiona. Na ścianach błyszczały kwadraty boazerii. Przy jednym ze stołów pod herbami studenckich korporacji błyszczały białe mankiety koszuli – mężczyzna czytał uważnie dokumenty, po czym, na ile pozwalał mu chirurgiczny gorset, odchylał głowę i wpatrywał się w sufit. Sprawiał wrażenie, jakby uczył się na pamięć jakichś informacji. Po jednej z takich operacji mężczyzna uniósł kufel i wypił ostatnie krople piwa. Ober, który prawie nie spuszczał oczu z mężczyzny, natychmiast wysłał do czytelnika dokumentów młodszego kelnera z zapytaniem, czy Herr Kriminalrat Mock czegoś sobie nie życzy. Życzył sobie jeszcze jednego fabiana. Polecenie to zostało prawie natychmiast wykonane przez kelnera, który aż oniemiał na myśl, że oto rozmawia ze słynnym policjantem. Bohater Wrocławia pociągnął duży łyk piwa i znów spojrzał na przygotowaną przez Domagallę listę członków wrocławskich stowarzyszeń okultystycznych. Ludzie występujący na niej byli opatrzeni jedynie niewielkimi notkami: ile mają lat, jaki wykonują zawód i czy byli notowani w policyjnych kartotekach. Podobne charakterystyki widniały też na drugim spisie przygotowanym przez dyrektora Biblioteki Miejskiej, Theodora Steina. Jednakże ci wypisani przez Steina odznaczali się zupełnie inną, znacznie bezpieczniejszą i bardziej przyziemną pasją: byli miłośnikami Śląska i Wrocławia. Podejrzliwość Mocka nie pozwalała mu odłożyć żadnej z list i wciąż podsuwała pytania typu: „Dlaczego czterdziestopięcioletnia gospodyni domowa, pani Christel Buschhorn, zaangażowała się w działalność różokrzyżowców?”, albo: „Czy wycieranie wrocławskich bruków i obserwacja miasta była dla trzydziestoośmioletniego listonosza, Paula Finka, inspiracją do wstąpienia do Towarzystwa Miłośników Śląskiej Ziemi Rodzimej?”