Выбрать главу

– A kto ma go pilnować? Wie pan, moi ludzie mają rodziny…

– Wiem, Wirth. Mają rodziny i są przykładnymi obywatelami – Mock pogłaskał siedemnastowieczny dokument, który trzymał za pazuchą. – Nikt go nie będzie pilnował. A klucz będę miał ja – przyjacielsko klepnął Wirtha po ramieniu. – Wesołych świąt, Wirth! Jutro mamy Wigilię.

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 23 GRUDNIA, GODZINA PIĄTA PO POŁUDNIU

W mieszkaniu Inge Gänserich panował potworny bałagan. Dwa stojące na środku pokoju parawany zarzucone były sukienkami, halkami i pończochami. Na stole piętrzyły się brudne talerze z resztkami jedzenia. Pod stołem i na kredensie stały rzędy pustych butelek po winie. Na parapecie, nad którym wisiała trzymająca się jednej żabki zasłona, leżały zakurzone gazety i czasopisma. Na środku pokoju, obok pieca, o który ktoś strzaskał gitarę, stało żelazne łóżko, na którym spał Erwin Mock.

Jego stryj zamknął drzwi wejściowe i rozejrzał się ze wstrętem. Podszedł do śpiącego i szarpnął go mocno za ramię. Erwin otworzył oczy i znowu je zamknął, po czym nasunął na głowę pozbawioną poszewki kołdrę. Mock poczuł od swojego bratanka kwaśną woń przetrawionego wina. Usiadł na fotelu, zrzuciwszy z niego wcześniej nieforemną bryłę nakrycia, z kieszeni wyjął sprężynowy nóż, otworzył go i podrapał się nim po karku pod gorsetem. Następnie skręcił papierosa z jasnego tytoniu „Georgia”, zapalił i zapatrzył się na owinięte kołdrą ciało Erwina. Ten zaczął się wiercić, aż w końcu wystawił spod kołdry rozczochraną głowę.

– Przepraszam, że stryja tak przyjmuję, ale… – mówił z trudem, jakby słowa nie mogły się przecisnąć przez spierzchnięte gardło. – Wczoraj było u nas przyjęcie, które się przeciągnęło do rana…

– Gdzie jest Inge? – przerwał mu Mock.

– W atelier – odpowiedział Erwin. – Pracuje…

Mock pomyślał o swoim pustym mieszkaniu, bez Sophie, Adalberta i Marty, którzy wyjechali do rodziny pod Strzegom, nawet bez psa Argosa, którego ze sobą wspaniałomyślnie wzięli, by pan radca nie miał kłopotu. Mock wyobraził sobie jutrzejszą kolację wigilijną – oto siedzi sam u szczytu wielkiego stołu i kroi plastry pieczonej gęsi, oto zapala świeczki na choince, oto pijany kolęduje tak głośno, aż doktor Fritz Patschkowsky z góry wali laską w podłogę, oto z butelką wódki wpatrzony w tarczę telefonu… Nie chciał, by jego przewidywania się spełniły, pragnął nakładać dzwonka karpia na talerz Erwina, pić wódkę i kolędować wraz z nim. Dlatego teraz musiał stłumić wściekłość z powodu pijaństwa bratanka, z powodu meliny, w której mieszkał, a którą sprzątali kolejni kochankowie wrocławskiej femme fatale, z powodu jego dwudniowych wagarów w szkole i z powodu jego zagubienia, w którym nikt nie mógł mu pomóc.

– Zapraszam cię… was – poprawił się Mock – do mnie na kolację wigilijną. Rodzina musi spędzać święta razem…

Erwin usiadł na łóżku, spojrzał na stół i sięgnął po szklankę z resztką wody. Wbrew oczekiwaniom Mocka nie wypił jej, lecz wylał sobie na dłoń i przyklepał sterczące włosy.

– Dziękuję bardzo stryjowi – starał się nie bełkotać – ale spędzę święta z Inge. A ona nie przyjdzie do stryja. Chyba że stryj ją przeprosi za dawne rzeczy… A teraz stryj wybaczy… Muszę iść do toalety na półpiętro…

Erwin owinął się w wytarty szlafrok, który – jak przypuszczał Mock – był pucharem przechodnim zdobywców ponętnej artystki, i chwiejnym krokiem wyszedł z pokoju. Radca podszedł do okna i otworzył je szeroko. Ze zdziwieniem nasłuchiwał terkotania deszczu w rynnach, który ciął po zaśnieżonych dachach. Spływały z nich małe lawiny i odrywały się sztylety sopli. Usłyszał kroki Erwina i się odwrócił.

– Przedwczoraj zaproponowałem ci, byś zamieszkał u mnie, dziś zapraszam cię na wspólną Wigilię – powiedział wolno Mock. – Przedwczoraj przerwał nam pedofil. Dziś ty sam usiłujesz skończyć tę rozmowę. Powiedziałeś: „Niech stryj przeprosi Inge”, i wyszedłeś do toalety. Nie poczekałeś na moją odpowiedź, nie chciałeś jej znać, bo spodziewałeś się, że się obrażę i wyjdę, a wtedy będziesz miał czyste sumienie i spędzisz święta, wieczór wigilijny z winem w brudnej melinie, w brudnym barłogu… – Mock wetknął papierosa w rozpadającego się śledzia na talerzyku. – Zawsze możesz na mnie liczyć, ale czy ja mogę liczyć na ciebie?

Erwin wstał i podszedł do stryja. Chciał go objąć za szyję, ale się powstrzymał. W jego oczach zabłysły łzy. Spojrzał ponad ramieniem Mocka i łzy momentalnie mu wyschły. Mock odwrócił się i zobaczył Inge. Stała bez kapelusza, a mokre od deszczu czarne włosy oplatały jej twarz. Patrzyła na nich piękna, drwiąca i pijana.

– Stryju, przeproś ją – szepnął Erwin.

– Przeprosiny – Mock zapinał płaszcz – muszą być poprzedzone prośbą o wybaczenie. Cóż są warte przeprosiny, których się nie przyjmie? Kompromitują przepraszającego. A ja nie poproszę jej o wybaczenie – Mock ucałował Erwina w oba policzki. – Wesołych świąt, Erwinie – odwrócił się do Inge. – Wesołych świąt, droga pani.

Nie usłyszawszy od Inge odpowiedzi, wyszedł z mieszkania i stanął w ciemnym korytarzu. W kieszeni wymacał butelkę ulubionej wódki Franza. Już wiedział, jak spędzi Wigilię.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA CZWARTA PO POŁUDNIU

Mock stał przed lustrem w łazience i ze złością patrzył na gorset chirurgiczny, który uniemożliwiał mu założenie muszki. Bezradny, w pięknie odprasowanym przez służącą smokingu, manipulował wokół szyi, usiłując przypiąć do koszuli jak największy kołnierzyk, który rozsadzany przez gorset, rozpinał się i sterczał. Mock plunął ze złością do zlewu i trzasnął kołnierzykiem o kafelki. Odkręcił kurek z ciepłą wodą i spłukał z brzytwy pianę kremu do golenia. Gorąca para osiadała na lustrze, napełniała łazienkę i zapierała Mockowi oddech. Zakręcił kurek i wyszedł z łazienki.

Duży stół w salonie przykryty był białym obrusem. Na stole stały jedynie popielniczka, dzbanek z kawą i patera z piernikiem. Mock nie wyjął ze spiżarki żadnych przygotowanych przez Martę potraw. Nie był głodny. Wczorajsza noc spędzona z szachownicą i butelką wódki odebrała mu apetyt. Nie cieszył się ze znalezienia seryjnego mordercy. Nie cieszył się wolnym dniem, jaki sam sobie dziś przyznał.

Cieszył go jedynie mróz, który skuł nad ranem kałuże, i śnieg kładący się pulchną warstwą na śliskiej gołoledzi. Usiadł u szczytu stołu obojętny i znudzony. Z radia płynęła kolęda „Stille Nacht”, która go zawsze zasmucała. Myśl o samotnej Wigilii jeszcze nie nadeszła z całą mocą. Patrzył na telefon i wciąż wierzył, że zadzwoni. Myślał o pięknych kobiecych dłoniach, które gdzieś daleko podnoszą słuchawkę i niepewnie ją odkładają na widełki. Myślał o słowach wybaczenia i o prośbie o wybaczenie, które przenoszone telefonicznym drutem przebijałyby się przez trzaski i potępieńcze wycie.

Telefon nie dzwonił. Mock poszedł do swojego gabinetu i przyniósł z niego szachownicę i książkę „Pułapki szachowe” Uberbrandta. Rozstawił figury i rozpoczął rozgrywanie partii Schmidt kontra Hartlaub z 1899 roku. Przypomniał sobie jednak, iż rozgrywał ją ostatniej nocy i nie ma w niej żadnych zagadek. Machnął ręką i figury rozsypały się po podłodze.

Mock wstał i obszedł dokoła stół. Zbliżył się do choinki i pozapalał wszystkie świeczki. Usiadł, nalał sobie kawy i rozdłubał widelczykiem ciasto. Po chwili przyniósł z gabinetu ostatnie teczki, które zabrał z domu Hockermanna. Otwierał je po kolei i próbował przeglądać ich zawartość. Nie potrafił powtórzyć, co w nich znalazł, wyczuwał jednak instynktownie, że nie było tam niczego ważnego. Przeglądając je, czuł na sobie ironiczne spojrzenia Hockermanna i Inge Ganserich, kiedy tłumaczył Erwinowi, iż wybaczenie stanowi preludium przeprosin. Uchwycił się tej myśli gorączkowo. Wstał i z filiżanką w ręku ruszył dokoła stołu.

„Nie jestem w stanie prosić Inge o wybaczenie. A czy jestem w stanie prosić Sophie o wybaczenie?”

Spojrzał na telefon, zbliżył się do niego, wrócił do stołu, zapalił papierosa i znów usiadł. Nagle wstał i gwałtownie podniósł słuchawkę. Prawie na ślepo wykręcił numer telefonu Mühlhausa.