Выбрать главу

– Nie chce pan radca wiedzieć, co zrobili z tą świnią?

– Oni? Oni byli tylko narzędziem w moich rękach.

Jadący z naprzeciwka automobil oślepił Mocka. Policjant zdrętwiał od nagłej iluminacji. Potem zdjął płaszcz i rzucił go na zamarzniętą pryzmę przy krawężniku. Ukląkł w śniegu, zsunął kapelusz i zaczął wcierać w policzki kryształki lodu.

– Oszalałem, ale to zrobię! – krzyknął w stronę kamienic. Nikt nie słyszał jego przejmującego wyznania. Syci wrocławianie siedzieli przy suto zastawionych stołach i cieszyli się bożonarodzeniowym świętym spokojem.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, KWADRANS NA SIÓDMĄ WIECZÓR

Z adlera wysiadł krępy rudowłosy mężczyzna bez nakrycia głowy. Podbiegł do klęczącego w śniegu bruneta, chwycił go pod pachy i postawił na nogi. Brunet włożył kapelusz, na dłonie naciągnął rękawiczki, wszedł do samochodu i zajął miejsce pasażera.

– Jedziemy tam, gdzie byliśmy.

Adler ruszył, skręcił w lewo w Webskystrasse i znów w lewo w Brockauerstrasse. Zatrzymał się na rogu Briegerstrasse, koło knajpy Linkego. Z auta wysiadł mężczyzna w jasnym płaszczu, w którego kołnierz wgryzły się krwawe plamy. Odnalazł dziurę w parkanie otaczającym zrujnowany budynek i dostał się na teren posesji. Świecąc latarką, wszedł do bramy, a potem do piwnicy. Po kilku sekundach stał koło bożonarodzeniowej szopki, choinki i taboretu, na którym leżały strzykawki i stał aptekarski słoik z bezbarwnym płynem nazwanym niegdyś najcudowniejszym lekiem z Bożej apteki. Mężczyzna wpompował w dwie strzykawki płyn ze słoika. Rozejrzał się dokoła. Jego wzrok padł na stary kufer lekarski, który leżał w kącie, obok płaszcza von Orloffa. Otworzył kufer i poczekał, aż jego wnętrze opuści kilka czarnych pająków. Potem włożył do niego strzykawki i słoik. Jego kroki zadudniły w piwnicy, na podwórku i na chodniku. Samochód osiadł na resorach, kiedy wskoczył do niego mężczyzna z kuferkiem.

– Teraz po więźniów – powiedział do kierowcy – a potem wszyscy pojedziemy na Antonienstrasse 27. Jasne? Adler ruszył.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM

Meinerer stał na pustej i ciemnej klatce schodowej i wbijał wzrok w drzwi ostatniego mieszkania na poddaszu. Z dołu dochodziły wesołe odgłosy wigilijnych wieczerzy, szczękanie sztućców, syk gazu z butelek piwa, rozwleczone sylaby kolęd. Tego wszystkiego nie słychać było tylko zza drzwi, przed którymi stał Meinerer. Tam od niedawna panowała cisza. Tam jego ukochana przestała grać na pianinie. Umilkł też męski głos należący do jej kochanka.

Meinerer podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Usłyszał szepty i przytłumione śmiechy. Ocierając się plecami o framugę, usiadł na posadzce. Chwycił się za głowę i nasłuchiwał. Szepty dochodziły zza drzwi, szepty dochodziły z dołu, stawały się coraz wyraźniejsze, były dziwnie znajome, wypełniały czaszkę Meinerera, syczały w skroniach, świdrowały w szczęce, zmieniały się w głosy. Głosy swawolne, lubieżne, podniesione, pieszczotliwe, pełne wyrzutu głosy jego córek, które porzucił w czasie kolacji w ten wigilijny wieczór, pełne słodyczy głosy jego kochanek, które porzucały go zawsze w zimowe wieczory, huczący głos Mocka, którym był upokarzany. Wszystkie one nałożyły się na siebie i Meinerer słyszał już tylko świst, kiedy tracił przytomność.

WROCŁAW, 24 GRUDNIA, GODZINA WPÓŁ DO ÓSMEJ WIECZOREM

W adlerze panował zaduch. Trzy osoby siedzące z tyłu wydzielały ostrą woń. Znał ją i Mock, i Smolorz. Tak śmierdział pot przesłuchiwanych i zastraszonych. Podobną wonią biło od oskarżonych na sali rozpraw. Tak cuchnęli ludzie prowadzeni na śmierć. Mock zatrzymał samochód pod kamienicą na Antonienstrasse 27. Otworzył kuferek i podał go Smolorzowi.

– Weźcie, Smolorz, strzykawki i odbijcie na nich łapy Hockermanna – powiedział, wychodząc z auta.

Smolorz włożył dłoń do kuferka i wyczuł kształty okrągłe i śliskie oraz okrągłe i porowate. Założył, że te pierwsze to strzykawki, a drugie latarki. Obejrzał się do tyłu i spojrzał na zakneblowanych i związanych więźniów. Baron drżał i wytrzeszczał oczy, Sophie, okryta derką znalezioną w magazynie Wirtha, siedziała spokojnie z opuszczonymi powiekami, Hockermann prężył mięśnie, a jego mimiczne zmarszczki kurczyły się i rozkurczały. Smolorz chwycił go za ramię i z trudem odwrócił w stronę Sophie. Na jej piersi wylądowało spocone czoło Hockermanna. Smolorz nacisnął rękawiczki głęboko na palce, lewą ręką sięgnął po strzykawki, prawą – do związanych na plecach dłoni więźnia. Po kilku nieudanych próbach zacisnął na strzykawkach jego napuchnięte sine palce. Kiedy to robił, zauważył, że knebel Hockermanna wilgotnieje, a potem zaczyna na nim pojawiać się jakiś płyn.

– Kurwa mać! – westchnął Smolorz. – Porzygał się, skurwysyn jeden. Teraz się jeszcze udusi…

Smolorz wrzucił strzykawki do kuferka i wyrwał Hockermannowi knebel. Mylił się. Na ustach więźnia wykwitała epileptyczna piana. Hockermann złamał się wpół, głowę oparł na kolanach Sophie, wyprężył się i zaczął podrygiwać. Szyba od wewnątrz pokryła się parą. Mock, widząc kiwające się na resorach auto, otworzył drzwi od strony Hockermanna i wyciągnął go na śnieg.

– Zamknij drzwi – krzyknął do Smolorza, nie chcąc widzieć utkwionych w sobie oczu Sophie.

Smolorz zrobił, co mu kazano, i podbiegł do Mocka. Ten usiłował wcisnąć więźniowi w usta własny portfel, by nie dopuścić do przegryzienia języka. Nagle Hockermann otworzył oczy i się roześmiał.

– Właśnie dokonuje się ostatni mord przed nadejściem proroka – powiedział cicho do Mocka. – Tam, to tam! On nadchodzi! – wrzasnął i rzucił się nagle całym ciałem w stronę drzwi do kamienicy.

– O żesz ty – sapnął Smolorz i wcisnął knebel do ust Hockermanna. Chwycił go pod ramiona i z trudem łapiąc równowagę, otworzył drzwi od auta i wepchnął ciało do środka.

Przez sypki lekki śnieg doszedł znany wszystkim dźwięk. Zegar na ratuszu uderzył dwukrotnie. Mock, słysząc to, zastygł.

– Wpół do ósmej! – krzyknął do Smolorza. – Wtedy kupiec zabił! Idziemy! Sprawdzamy wszystkie mieszkania! Zaczynamy od góry.

Policjanci wpadli do kamienicy i zapalili światło na korytarzu. Ich ciężkie, oblepione śniegiem kamasze uderzały o drewniane stopnie schodów. Zza mijanych drzwi dochodziły mniej lub bardziej wesołe odgłosy. Odgłosy życia. Mock przykładał ucho do każdych i oddychał z ulgą. Stanęli na ostatnim piętrze.

– A tam już tylko strych – Smolorz wskazał ręką ku górze.

Mock zaczął powoli wchodzić. Światło załamywało się na piętrach i półpiętrach. Do poddasza docierały jego marne resztki. Mock poruszał się bardzo powoli, uważnie macając butem każdy stopień. Tam, gdzie doszedł, było całkiem ciemno. Podniósł stopę i poruszał nią w powietrzu, szukając kolejnego schodka. Nagle usłyszał stłumiony jęk. Z jednej kieszeni płaszcza wyjął rewolwer, z drugiej – zapalniczkę. Spojrzał w dół i zobaczył, że nogę trzyma na czyimś brzuchu. Pochylił się i w migotliwym świetle gazowego płomyka ujrzał bladą twarz Meinerera. Przestąpił przez niego i podszedł do drzwi. Z mieszkania nie dochodził żaden dźwięk.

– Oni tam są – usłyszał głos Meinerera. – Ona i jej kochanek.

Mock chwycił za klamkę. Drzwi były zamknięte. Cofnął się i oparł o chybotliwą poręcz. Odbił się od niej i runął na drzwi. W całej kamienicy rozległ się głośny trzask. Mock poczuł, jak gips i kawałki gruzu wpadają mu za pęknięty gorset Kiwnął głową Smolorzowi. Ten ponowił natarcie barkiem. Gruz posypał się po deskach. Gdzieś niżej ktoś wyszedł na klatkę schodową i nie odchodził. Smolorz jeszcze raz uderzył i wpadł z drzwiami i kawałkami cegieł do środka. Mock wsunął ramię do mieszkania i przeciągnął ręką po ścianie obok framugi. Natrafił na wyłącznik światła. Przesunął w dół małą dźwigienkę i uskoczył na bok w silnym błysku elektryczności. Nic się nie stało. Smolorz na podłodze nie ruszał się, Mock stał na korytarzu obok leżącego Meinerera. Obaj lustrowali wnętrze mieszkania. Ich oczom ukazał się jeden wielki pokój, którego centralny punkt stanowiło pianino. Stały na nim dwie butelki wina i wpółopróżnione talerze. Pod ścianami i koło tapczanu rozłożone były szerokie stojaki. Mock poczuł ucisk gorsetu. Deski te miały swoją nazwę, której nie mógł sobie przypomnieć. Róg pokoju oddzielony był dwoma parawanami. Mock widział gdzieś niedawno takie parawany… Pamięć najwyraźniej odmawiała mu posłuszeństwa. Smolorz podniósł się, ukucnął i rzucił się na ścianę. Nic się nie stało, nikt nie strzelił. Mock wszedł wolnym krokiem do pomieszczenia i skierował się ku parawanom. Chwycił jeden z nich i złożył go jak harmonijkę. Za parawanami był półokrągły zlew. Pod nim leżały dwa nagie ciała. Kobieta i mężczyzna. Na ciałach widniały małe okrągłe rany, z których wypływały strużki krwi. Głowy trupów ukryte były w cieniu zlewu. Mock nie zbliżał się do ciał, usiadł na tapczanie i zamknął oczy. Właśnie przypomniał sobie, jak nazywają się takie stojaki. Zaciskał mocno napuchnięte czerwone powieki i nie pozwalał wypływać gorącym łzom. W gardle czuł piekący, gorzki smak. Nie mógł zaczerpnąć tchu. Już wiedział doskonale, że takie stojaki nazywają się „sztalugami” i zwykle stoją w malarskich atelier.