Выбрать главу

Nie lubiłem tego człowieka. Może nawet nienawidziłem. W każdym razie chciałem, żeby na zawsze zniknął z mojego życia. Ale nie życzyłem mu śmierci.

Jego rzemiosłem było ryzyko, cały czas igrał ze śmiercią, lecz z jakiegoś powodu nigdy nie pomyślałem, że może zginąć. Wydawał się nieśmiertelny.

Nie wiem, jak długo stałem tak, uczepiony liny, patrząc w dół. Może sekundę, a może - godzinę.

Do przytomności przywołał mnie słoneczny zajączek, który wyskoczył z trawy prosto w moje oko. Zadrżałem, wpatrzyłem się nierozumiejącym wzrokiem i zobaczyłem żółtawe gwiaździste brylanty diademu. Zszedłem z mostka, żeby pozbierać z ziemi rozsypane klejnoty, ale szybko zmieniłem zamiar - przecież nie uciekną.

Fandorin, cokolwiek by o nim mówić, nie zasługiwał na to, żeby jak padlina leżeć na mokrych kamieniach.

Zrobiłem znak krzyża i chwytając się kęp trawy, zacząłem schodzić w dół. Dwukrotnie się poślizgnąłem, ale nie upadłem.

Stanąłem nad trupem, nie wiedząc, jak należy postąpić. W końcu pochyliłem się i wziąłem go za ramiona, żeby przewrócić na plecy. Sam nie wiem dlaczego; po prostu nie mogłem znieść, że on, zawsze taki elegancki i pełen życia, leży z niezgrabnie zgiętym, poturbowanym ciałem, a szybki nurt porusza jego martwą, bezwładną ręką.

Fandorin okazał się znacznie lżejszy, niż oczekiwałem. Bez większego wysiłku przewróciłem go na wznak. Chwilę poczekałem, odrzuciłem z twarzy spowijający ją welon i...

Nie, tu muszę przerwać. Ponieważ nie wiem, jak opisać swoje uczucia w chwili, kiedy zobaczyłem przyklejone czarne wąsiki i strużkę purpurowej krwi, spływającą z ust martwej mademoiselle Declique.

Najpewniej w ogóle nic nie czułem. Poraził mnie paralysie emotionnelle* [Paraliż emocjonalny (fr.).]. Nie wiem, jak to nazwać po rosyjsku.

Nic nie czułem, nic nie rozumiałem, i tylko z jakiegoś powodu próbowałem zetrzeć krew z bladych ust Emilii, lecz ta zalewała je ponownie i w żaden sposób nie dało się jej zatrzymać.

- Ona nie żyje?! - krzyknął ktoś z góry.

Wcale niezdziwiony, powoli podniosłem głowę.

Z przeciwległej ściany wąwozu, trzymając się za ramię, schodził Fandorin.

Jego twarz wydawała się nienaturalnie biała, spomiędzy palców sączyły się czerwone krople.

* * *

Fandorin mówił, a ja słuchałem. Chwiałem się trochę i cały czas patrzyłem w dół, obawiając się, że ziemia usunie mi się spod nóg.

- D-domyśliłem się wczoraj rano, kiedy odprowadzaliśmy ją do Ermitażu. Pamiętacie, jak zażartowała o rycerzach z łomem stróża? To była nieostrożność. Jak mogła, wepchnięta do piwnicy i przykuta, widzieć, czym wyłamujemy drzwi? Pewnie nawet łomotu nie słyszała. Musiała podpatrywać nas zza zasłony.

Erast Piotrowicz zmarszczył brwi i zaczął przemywać przestrzeloną rękę wodą ze strumienia.

- Nie czuję, by kość została draśnięta... Wydaje się, że nie. Dobrze, że choć k-kaliber jest mały. Ale co za celność! Pod słońce, nie mierząc! Zadziwiająca kobieta... Tak więc po tym jej żarcie jakby zasłona spadła mi z oczu. Zastanowiło mnie, z jakiego powodu bandyci trzymali Emilię w negliżu? Przecież gwałt ze strony szajki antyfeministów nie wchodził w rachubę, a i sam widok kobiecego ciała, wedle jej słów, powinien być dla nich obrzydliwy. A teraz przypomnijcie sobie części męskiego ubioru, rozrzucone p-po domu. Wszystko było bardzo proste, Afanasiju Stiepanowiczu. Ujrzawszy nas, Lind wpadł w panikę (pozwólcie, że nadal będę używał rodzaju męskiego - tak już przywykłem), i zamiast uciekać, zdecydował się na śmiałe posunięcie. Zrzucił męskie odzienie, na chybcika przywdział bieliznę z garderoby mademoiselle Declique, zszedł do piwnicy i sam się przykuł. Czasu na to miał bardzo mało - nawet nie zdążył schować szkatułki.

Powoli i ostrożnie, przeniosłem wzrok na leżące ciało. Chciałem jeszcze raz spojrzeć na martwą twarz, ale w oczy rzucił mi się siniak ciemniejący pod rozwartym habitem. Widziałem go jeszcze w mieszkaniu w zaułku Archangielskim.

I wtedy mgła, która spowijała mój mózg, nagle się przerzedziła.

- A skąd urazy i siniaki?! - krzyknąłem. - Przecież sama się nie pobiła! Nie, wy ciągle kłamiecie! Doszło do strasznej pomyłki!

Fandorin zdrową ręką złapał mnie za łokieć, potrząsnął.

- Uspokójcie się. Urazy i siniaki Linda to pozostałości po wydarzeniach na Chodynce. Tam i jego nieźle poturbowali - przecież znalazł się w jeszcze gorszym tłumie niż my.

Tak. Tak. Fandorin miał rację. Rzecz jasna, miał rację. Zbawcza mgła ponownie otuliła mnie ochronną powłoką i mogłem słuchać dalej.

- Miałem dość czasu, żeby odtworzyć cały plan moskiewskiej operacji Linda. - Erast Piotrowicz rozerwał zębami chusteczkę, niezgrabnie przewiązał ranę i wytarł z czoła duże krople potu. - Doktor przygotował ją bez pośpiechu, znacznie wcześniej. Przecież już kilka miesięcy temu ustalono datę koronacji. Pomysł był w swoim rodzaju g-genialny: zaszantażować całą cesarską r-rodzinę. Lind dobrze sobie skalkulował, że ze strachu przed światowym skandalem Romanowowie pójdą na wszelkie ofiary. Wybrał dla siebie doskonałe miejsce do kierowania akcją - pośród rodziny, której zamierzał zadać cios. Któż by podejrzewał renomowaną guwernantkę o taką zbrodnię? Podrobić rekomendacje - Lindowi, z jego rozległymi znajomościami, nie było trudno. Skompletował sobie z-zespół - oprócz stałych pomocników zatrudnił warszawiaków, a ci zapewnili mu kontakt z chitrowskimi bandytami. O, ten człowiek był wyjątkowym strategiem!

Fandorin w zamyśleniu popatrzył na kobietę leżącą u jego stóp.

- Mimo wszystko to dziwne, że w żaden sposób nie mogę mówić o Lindzie „ona”, „była”...

W końcu zmusiłem się, by spojrzeć w martwą twarz Emilii. Była spokojna i zagadkowa, na końcu zadartego noska przysiadła wielka czarna mucha. Ukucnąłem i odegnałem obrzydliwego owada.