Выбрать главу

Marynarze uspokoili się dopiero nad ranem, po czym pozwoliłem sobie trochę się zdrzemnąć, ponieważ, prawdę mówiąc, mocno się zmęczyłem wszystkimi kłopotami związanymi z wyjazdem, a przewidywałem, że pierwszy dzień w Moskwie okaże się nielekki.

* * *

Trudności przeszły wszelkie oczekiwania.

Tak się złożyło, że w ciągu czterdziestu sześciu lat życia nigdy wcześniej nie byłem w Białokamiennej, chociaż niemało podróżowałem po świecie. Po prostu u nas w rodzinie nie lubi się Azji, za jedyne (i to w niewielkim stopniu) dostojne miejsce w Rosji uznaje się Petersburg, a w dodatku nasze stosunki z moskiewskim generałem-gubernatorem, Symeonem Aleksandrowiczem, są chłodne, tak że nie mamy po co zaglądać do Moskwy. Nawet na Krym, do chutoru mischorskiego, zazwyczaj jedziemy okrężną trasą, przez Mińsk, ponieważ Gieorgij Aleksandrowicz lubi sobie w drodze postrzelać do żubrów w Puszczy Białowieskiej. A na poprzednią koronację, przed trzynastu laty, nie pojechałem, gdyż pełniłem natenczas obowiązki pomocnika lokaja i pozostawiono mnie, abym zastępował mojego ówczesnego przełożonego, teraz już świętej pamięci - Zachara Trofimowicza.

Kiedy jechaliśmy z dworca przez miasto, już wyrobiłem sobie pierwszą opinię o Moskwie. Miasto okazało się jeszcze mniej cywilizowane, niż oczekiwałem - żadnego porównania z Petersburgiem! Ulice wąskie, bezsensownie powyginane, domy ubogie, publika prowincjonalna i niechlujna. I to teraz, w przeddzień oczekiwanego przyjazdu najjaśniejszego pana, gdy ze wszystkich sił starano się miasto upiększyć - pomyto fasady domów, świeżo pomalowano dachy, na Twerskiej (to główna ulica Moskwy, nędzna atrapa Newskiego) porozwieszano cesarskie monogramy i dwugłowe orły. Nawet nie wiem, z jakim miastem można by porównać Moskwę. Taka sama wielka wioska jak Saloniki, gdzie przeszłego roku przybił do portu nasz „Mścisław”. Po drodze nie spotkaliśmy ani fontanny, ani domu, który miałby więcej niż trzy piętra, ani konnego pomnika, widzieliśmy jedynie zgarbionego Puszkina, a i ten, sądząc po kolorze brązu, niedawno został postawiony.

Na placu Czerwonym, który też mnie mocno rozczarował, orszak się rozdzielił. Ich wysokości, jak przystoi członkom rodziny cesarskiej, udali się złożyć pokłon ikonie Matki Boskiej Iwierskiej i kremlowskim relikwiom, a ja ze służbą pojechałem przygotować nasze tymczasowe moskiewskie mieszkanie.

Z powodu przymusowego rozdzielenia dworu na dwie połowy musiano zadowolić się minimalną liczbą służących. Mogłem ze sobą zabrać z Petersburga tylko ośmiu ludzi: kamerdynera jego wysokości, pokojową Kseni Gieorgijewny, młodszego lokaja (już wspomnianego Lippsa) dla Pawła Gieorgijewicza i Endlunga, bufetowego z pomocnikiem, kucharza dworskiego i dwóch woźniców (dla angielskiego i rosyjskiego zaprzęgu). Zakładano, że herbatę i kawę będę serwować osobiście - to swego rodzaju tradycja. Ryzykując, że okażę się nieskromnym, powiem, że spośród wszystkich nadwornych sług nikt lepiej ode mnie nie wypełnia tego typu obowiązków, wymagających nie tylko wieloletniego doświadczenia, ale i talentu. Nie przypadkiem przez pięć lat służyłem jako kawiarz u najjaśniejszych państwa - świętej pamięci cesarza i cesarzowej (teraz wdowy).

Rozumie się, że nie liczyłem na to, iż obejdę się ośmiorgiem służby - w oddzielnym telegramie prosiłem moskiewski oddział zarządu dworu o wyznaczenie mi rozumnego pomocnika z miejscowych, a także oddelegowanie dwóch forysiów, kucharza dla służby, lokaja do obsługi starszych sług, dwóch młodszych lokajów do sprzątania, pokojówki dla mademoiselle Declique i dwóch szwajcarów. O więcej nie prosiłem, doskonale rozumiejąc, że w Moskwie brak doświadczonej służby dla tak licznych znamienitych gości. Żadnych iluzji co do poziomu moskiewskiej służby oczywiście nie miałem. To miasto opustoszałych pałaców i murszejących willi, a nie ma nic gorszego niż trzymanie pełnej obsady sług bez konkretnego zajęcia. W takiej sytuacji ludzie muszą się zbiesić. Na przykład mamy trzy wielkie domy, gdzie kolejno mieszkamy (z wyjątkiem wiosny, którą spędzamy za granicą, ponieważ Katarzyna Joannowna uważa okres wielkiego postu w Rosji za wyjątkowo nudny): zimą rodzina przebywa w petersburskim pałacu, latem w willi w Carskim, jesienią w chutorze mischorskim. W każdym z tych domów mamy oddzielną grupę sług, a ja nie daję im się obijać. Wyjeżdżając, pozostawiam długaśną listę poleceń i później zawsze znajduję możliwość, by od czasu do czasu wpaść z niezapowiedzianą kontrolą. Sługi są jak żołnierze. Muszą nieustannie być czymś zajęci, bo inaczej zaczną pić, grać w karty i źle się prowadzić.

Mój moskiewski pomocnik przywitał nas na dworcu i kiedy jechaliśmy karetą, zdążył zaznajomić mnie po trosze z nadciągającymi problemami. Okazało się, że moje zamówienie - tak umiarkowane i rozsądne - nie zostało w pełni wykonane. Zarząd dworu przydzielił mi tylko jednego młodszego lokaja, nie dostałem też kucharza dla służby, lecz kucharkę, ale najgorsze, że nie udało się załatwić pokojówki dla guwernantki. Było mi z tego powodu wyjątkowo nieprzyjemnie, ponieważ status guwernantki z istoty jest dwuznaczny: znajduje się ona na granicy między obsadą służących a dworem, niezbędna jest zatem wyjątkowa delikatność, żeby nie obrazić i nie poniżyć osoby, która i tak stale drży o swoją godność.

- Ale to jeszcze nie najgorsze, panie Ziukin - powiedział z charakterystycznym akcentem moskiewski pomocnik, zauważywszy moje niezadowolenie. - Najsmutniejsze jest to, że zamiast obiecanego Małego Nikołajewskiego pałacu na Kremlu wyznaczono wam Ermitaż w parku Nieskucznym.

Pomocnik nazywał się Korniej Sielifanowicz Somow i na pierwszy rzut oka niezbyt mi się spodobał: jakiś taki nieprzyzwoicie uszasty, chudawy, z wydatną grdyką. Od razu widać, że osiągnął szczyt swojej kariery i dalej już nie awansuje, siedząc do emerytury w moskiewskim zaścianku.