Выбрать главу

Jej opinia wstrząsnęła mną, i to w wyjątkowo niemiły sposób. Emilia nawet mówiła jak Fandorin: „po pierwsze, po drugie”. Jak ten człowiek potrafi wymuszać zaufanie i zachwyt dla siebie!

- Aż tak mu ufacie? - spytałem drżącym głosem.

- Tak. Bezwarunkowo - odcięła się i nagle parsknęła śmiechem. - Rozumie się, nie w kwestii doboru sukienek i gorsetów.

Zadziwiająca kobieta - żartować w takiej chwili! Zresztą natychmiast znowu spoważniała.

- Błagam, Atanas, zróbcie wszystko, jak powiedział. - Zamilkła. - I jeszcze... bądźcie ostrożny. Dla mnie.

- Dla was? - powtórzyłem tępo pytanie, czego, rzecz jasna, nie powinienem był robić, ponieważ szanująca się dama bardziej otwarcie już nie mogła się wyrazić.

Ale mademoiselle potwierdziła:

- Tak, dla mnie. Jeśli coś się stanie z panem Fandorinem, to chociaż jest prawdziwym bohaterem i nadzwyczajnym człowiekiem, będę mogła to przeżyć. - Zamilkła. - Ale jeśli wam się coś stanie, to, obawiam się...

Nie dokończyła, ale to już nie było konieczne. Zupełnie zbity z tropu, w najbardziej godny pożałowania sposób wyszeptałem:

- Dziękuję, mademoiselle Declique. Z pewnością skontaktuję się z wami jutro rano.

I szybciutko odwiesiłem słuchawkę.

Boże, czy ja się nie przesłyszałem? I czy prawidłowo zrozumiałem sens jej wypowiedzi?

Czy muszę mówić, że przez całą noc, do samego świtu, nie zmrużyłem oka?

20 maja

Swoim starym zwyczajem na miejsce spotkania przybyłem przed wyznaczonym czasem.

Za dwadzieścia szósta zajechałem dorożką na główną aleję parku Worobjowskiego, zupełnie bezludnego o tej porannej godzinie. Poszedłem piaszczystą alejką, z roztargnieniem spojrzałem w lewo, gdzie rozłożył się otulony szaroniebieskimi cieniami ogród, i zmrużyłem oczy od jaskrawego słońca. Widok był piękny, a świeże poranne powietrze przyprawiało o zawrót głowy, ale stan ducha nie pozwalał mi na poetyckie zachwyty. Serce to zamierało, to zaczynało wściekle łomotać, prawą ręką mocno przyciskałem szkatułkę, a na piersi, pod spodnią koszulą, lekko się kołysał dwustukaratowy brylant. Przyszła mi do głowy dziwna myśclass="underline" ile ja, Afanasij Ziukin, jestem teraz wart? Dla dynastii Romanowów - bardzo wiele, nieporównanie więcej niż Ziukin bez szkatułki i „Orłowa”, majtającego się w sukiennej skarpetce na tasiemce. Ale dla siebie jestem wart tyle samo co przed tygodniem czy rokiem.

I chyba można też założyć, że dla Emilii moja wartość wcale się nie zmieniła z powodu tych wszystkich brylantów, rubinów i szafirów.

To odkrycie podniosło mnie na duchu. Już nie czułem się jak nędzny, nic niewart pojemnik, który - z woli losu - przyjął na tymczasowe przechowanie bezcenne skarby, tylko jak obrońca i zbawca dynastii.

Podchodząc do krzewów, za którymi powinien się znajdować most wiszący, znowu spojrzałem na zegarek. Za kwadrans szósta.

Jeszcze kilka kroków i ukazał się wąwóz. Strome, porośnięte trawą stoki pobłyskiwały od rosy chłodnym, metalicznym blaskiem. Z dołu, zza lekkiego, kłębiącego się oparu dobiegał spokojny plusk niewidzialnego strumienia. Ale moje spojrzenie tylko mimochodem spoczęło na dnie jaru i od razu zwróciło się ku wąskiemu mostowi. Okazało się, że Fandorin przyszedł wcześniej i już na mnie czekał.

Machnął ręką i szybko ruszył mi na spotkanie, pewnie krocząc po lekko kołyszącym się mostku z desek. Smukłości wyprostowanej sylwetki nie mógł skryć ani workowaty habit, ani czarny mnisi kłobuk z opadającym na ramiona welonem.

Dzieliła nas odległość nie większa niż dwadzieścia kroków. Słońce świeciło mu w plecy i wydawało się, jakby otaczał go jaśniejący nimb, a czarna sylwetka zstępowała ku mnie wprost z nieba po cieniutkim złotym promieniu.

Przysłoniłem jedną ręka oczy, drugą złapałem linę, zastępującą poręcz, i wstąpiłem na most, który zachybotał się sprężyście pod moimi nogami.

Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Tak szybko, że nie zdążyłem już zrobić ani jednego kroku.

Z drugiej strony wąwozu zaczęła biec w stronę mostu szczupła czarna figurka. Zauważyłem, że jedna jej ręka jest dłuższa i odbija jaskrawe iskierki słonecznego światła. Lufa pistoletu!

- Uwaga! - krzyknąłem i Fandorin błyskawicznie się odwrócił, wysuwając z rękawa habitu dłoń, w której ściskał maleńki rewolwer.

Wtem zachwiał się, widać oślepiony promieniami słońca, ale w tej samej chwili wystrzelił. O ułamek sekundy później wystrzeliła broń Linda.

Trafili obaj.

Wąska sylwetka z tamtej strony wąwozu upadła na wznak, ale i Fandorina odrzuciło ukosem do tyłu. Złapał ręką za linę, przez moment jeszcze trzymał się na nogach - błysnęła biała twarz, przekreślona pasemkiem wąsów, i zniknęła, zasłonięta czarnym welonem. Potem Erast Piotrowicz zachwiał się, przeleciał przez linę i runął w dół.

Most zakołysał się w lewo i w prawo, jak pijany, i obiema rękoma musiałem się uchwycić wątłej poręczy. Odchyliłem przy tym łokieć i wypadła mi szkatułka. Uderzyła o deskę, potem o kamień, pękła na pół i klejnoty najjaśniejszej pani, rzucając snop różnokolorowych błysków, rozsypały się po trawie.

Podwójne echo wystrzałów wypełniło jar i zamilkło. Znów zapanowała głęboka cisza. Śpiewały ptaki, gdzieś w dali zaryczała syrena fabryczna, oznajmiając początek zmiany. Potem usłyszałem miarowe, częste postukiwanie - tak stuka szklanka o spodek, kiedy mknie pociąg pospieszny.

Nie od razu pojąłem, że to szczękają moje zęby. Po tamtej stronie wąwozu leżało nieruchome ciało. Drugie, w szeroko rozpostartym habicie, czerniało na dole, na samym brzegu strumyka. Mgiełka, która jeszcze przed minutą zaścielała dno rozpadliny, przerzedziła się i widać było, że ręka trupa leży w wodzie. Nie mogłem mieć nadziei, że Fandorin przeżył ten upadek. Chrzęst, z jakim ciało uderzyło o ziemię, nie pozostawiał żadnych wątpliwości.