Swakhammer wrócił, niosąc pełen kubek wody, za nim do pokoju wszedł starszy Chińczyk trzymający ręce za plecami.
— Oto twoja woda, Briar, a to wiadomość dla ciebie, Lucy. Pogadaj z nim. Ja nie jestem w stanie zrozumieć, co mówi.
Barmanka powitała przybyłego, poprosiła, by przysiadł się do nich, a on odpowiedział serią dźwięków, które tylko Lucy była w stanie zrozumieć. Gdy zamilkł, podziękowała grzecznie i Chińczyk opuścił pomieszczenie równie cicho, jak wszedł.
— O co chodzi? — zapytał Swakhammer.
Lucy wstała.
— Właśnie wrócił wschodnim tunelem z okolic baru U Maynarda. Twierdzi, że widział tam znak. Wielką czarną dłoń. Wszyscy wiemy, co to oznacza.
Briar spojrzała na nią pytająco.
— Doktor dał nam do zrozumienia, że to jego sprawka — wyjaśnił Swakhammer. — Chciał, żebyśmy wiedzieli, że zgnilasy były specjalnym prezentem od niego.
Rozdział 19
Zeke kopał we właz, nie zwracając uwagi na dzwonienie w uszach, dopóki szpara między stalowym skrzydłem a kryzą nie zrobiła się na tyle szeroka, by mógł przecisnąć się na zewnątrz, do miasta, które tak bardzo chciał opuścić. Tak czy owak w tej chwili wolał pójść w objęcia Zguby, niż pozostać w rozbitym statku powietrznym z członkami załogi, którzy powoli odpinali pasy i padali z jękiem na deski pokładu.
Milczący Fang zniknął mu z pola widzenia i dopiero po chwili Zeke dostrzegł go obok kapitańskiego fotela, skąd Chińczyk łypał na niego jednym okiem.
— A ty dokąd się wybierasz? — zapytał wielkolud.
— Fajnie było, ale muszę już iść — odparł Ezekiel, próbując opanować głos. Uznał, że to całkiem niezła odzywka na pożegnanie tych ludzi, niestety szpara wciąż była zbyt wąska, by mógł się w niej zmieścić. Zaparł się o właz stopami i naparł z całych sił.
Tymczasem kapitan zdołał się uwolnić od pasów trzymających go na mocno przechylonym fotelu i mruknął coś do Fanga. Ten skinął głową w odpowiedzi.
— Jak się nazywasz, chłopcze? — zapytał wielkolud.
Zeke nie odpowiedział. Przeciskał się właśnie na zewnątrz, zostawiając za sobą krwawe ślady w każdym miejscu, którego dotknął.
— Chłopcze? Fang, zatrzymaj go, jest ranny…
Ale Zeke był już na zewnątrz. Opadł na ziemię i oparł się plecami o właz, dociskając go ponownie do kryzy. Na chwilę tylko, lecz to wystarczyło, by rzucił się do ucieczki. Za jego plecami z wnętrza statku dobiegały jakieś krzyki. Mógłby przysiąc, że ktoś wołał go po imieniu.
Nie, to niedorzeczne. Przecież nie zdążył im się przedstawić.
Musieli wołać za nim, używając innego podobnego słowa, które skołowany umysł odbierał jako imię.
Odwracał głowę to w prawo, to w lewo, wciąż jednak niewiele widział. Dotarł w pobliże ściany — z początku sądził, że to mur okalający miasto, ale nie, przeszkoda, na którą trafił, była o wiele niższa, zbudowana z grubych ostro zakończonych pali. Prześwity między nimi zalano czymś, chyba cementem, tworząc jednolitą i w miarę równą ścianę.
Ktoś na pokładzie statku wypowiedział słowo „fort”.
Gdy zebrał myśli, przypomniał sobie o miejscu zwanym Decatur, gdzie osadnicy się chronili, gdy miejscowe plemiona Indian zaczynały im sprawiać kłopoty. To chyba tutaj?
Zaostrzone pale otaczały go, jakby ktoś umieścił je tutaj celowo, by uniemożliwić mu ucieczkę. Stały tutaj i gniły, najpierw w wilgotnej, potem w zatrutej atmosferze, od ponad stu lat, sądząc po stanie odsłoniętych fragmentów drewna. Te sto lat powinno je obrócić w stosy próchna, a mimo to nadal tworzyły zwartą ścianę, na której nie było widać jednego uchwytu albo występu.
Wokół niego kłębiła się Zguba. Tuman zawężał mu pole widzenia do zaledwie kilku kroków. Zeke znów zaczął dyszeć, tracił kontrolę nad oddechem, powietrze przepływało przez filtry maski z głośnym świstem. Guma przylegająca do twarzy powodowała świerzbienie skóry, a w ustach czuł przy każdym oddechu smród żółci i ostatniego przetrawionego posiłku.
Gdzieś za nim, za ścianą skłębionej żółtawej zawiesiny, ktoś kopał we właz rozbitego statku. Za moment ci ludzie wydostaną się na zewnątrz. Za moment zaczną go ścigać.
Bał się tego wszystkiego, co wydarzy się „za moment”, a gładka ściana nie chciała się poddać, gdy napierał na nią, szukając drogi ucieczki. Wyciągał ręce wysoko z mocno wyprostowanymi palcami, nie zważając na coraz ostrzejsze pieczenie i kłucie. Nie miał pojęcia, czy ten ból zwiastuje otarcia, złamania czy po prostu dłonie zesztywniały mu ze zmęczenia. Usiłował pochwycić najmniejsze nawet wybrzuszenie, obmacywał łapczywie najwęższe szparki i pęknięcia w cemencie, szukając dziury albo drzwi, którymi dałoby się przejść na drugą stronę. Nie był zbyt duży. Mógłby się przecisnąć przez naprawdę mały otwór, gdyby musiał, ale zamiast tego w kompletnej ciszy i bez ostrzeżenia… trafił na coś zupełnie innego.
Czyjaś mocarna ręka pochwyciła go za maskę, dociskając ją do ust, i porwała z ziemi jak piórko. Ktoś poniósł go wzdłuż ściany w kierunku tak gęstych ciemności, że mogły ukryć wszystko.
Na pewno znalazło się w nich schronienie dla wątłego chłopca i tego, kto go pochwycił. Człowiek ów miał tak mocarne ręce, że gdyby nie miękkość skóry, można by pomyśleć, iż zostały odlane z metalu.
Zeke nie szarpał się z dwóch powodów. Po pierwsze, zdawał sobie sprawę, że to całkowicie bezcelowe. Trzymał go mężczyzna nie tylko o wiele silniejszy, ale i wyższy. Oddychał swobodnie, nie wydając przy tym dźwięków, jakby miał za moment zwymiotować bądź wyzionąć ducha. Krótko mówiąc, miał zatem nad Ezekielem olbrzymią przewagę. Po drugie, Zeke miał niejasne podejrzenia, że ten ktoś chce mu pomóc. Na pewno w każdym razie nie życzył sobie, aby schwytali Zeke’a ludzie z rozbitego statku, którzy klnąc głośno, wytaczali się właśnie z gondoli nie dalej niż pięćdziesiąt jardów od kryjówki.
W chwili gdy Ezekiel zaczął myśleć o tym, że lada moment podejmą pościg, znajdą go i ponownie zawleką na pokład statku, człowiek, który go schwytał, zaczął się wycofywać głębiej w ciemność.
Zeke się nie opierał, a nawet pomagał, na ile potrafił, aczkolwiek niewiele mógł zrobić prócz obijania się o pogrążone w kompletnym mroku załomy ścian. Po jakimś czasie usłyszał cichy zgrzyt i poczuł powiew chłodniejszego powietrza na ramionach.
Jeszcze kilka kroków, kolejny zakręt… i usłyszał trzask drzwi zamykanych tuż przed swoim nosem. Znalazł się w niewielkim pomieszczeniu ze schodami i dwoma ledwie tlącymi się świeczkami nad poręczą.
Człowiek, który go schwytał albo uratował — Zeke nadal nie wiedział, co jest bliższe prawdy — puścił go i pozwolił mu się obrócić. Nie mając pojęcia, czy znajduje się w niebezpieczeństwie, Zeke postanowił okazać pełną uległość.
— Dziękuję. Gdyby nie pan, ci ludzie z pewnością by mnie zabili!
Para wąskich piwnych oczu spoglądała na niego ze spokojem.
Były bardzo ciemne, emanowały chłodną inteligencją, lecz niczego więcej nie potrafił z nich wyczytać. A ich właściciel się nie odzywał. Spoglądał tylko z góry na Ezekiela — ponieważ był wyższy o kilka cali od niego — z rękoma złożonymi na piersi. Miał na sobie coś w rodzaju pidżamy, ale czystej, niepomiętej i bielszej od wszystkiego, co Zeke widział za tym murem.
— Oni by mnie zabili, prawda? — bąknął chłopak, gdy nie otrzymał odpowiedzi. — Ale pan… pan tego nie zrobi?