Выбрать главу

— Czy mogę ci zadać pytanie natury osobistej? — upewnił się Windle. — Wiesz, po prostu muszę to wiedzieć. hm…

— W końcu masz teraz płaszczyznę astralną tylko dla siebie. no dobrze…

— Dlaczego nazywasz się Człowiek…

i to wszystko? myślałem, że sam na to wpadniesz, w końcu sprytny z ciebie gość. w moim plemieniu tradycyjnie nadajemy imiona od pierwszej rzeczy, jaką zobaczy matka, kiedy wyjrzy z tipi po porodzie. Człowiek-Wiadro to skrócona forma od Człowiek Wylewający Wiadro Wody na Dwa Psy.

— Miałeś pecha — uznał Windle.

nie było tak źle, odparł Człowiek-Wiadro. mój brat bliźniak to naprawdę ma czego żałować, żeby nadać mu imię, matka wyjrzała dziesięć sekund wcześniej.

Windle zastanowił się.

— Nie mów, sam spróbuję zgadnąć — powiedział. — Dwa Psy, Które się Gryzą?

Dwa Psy, Które się Gryzą? się Gryzą?! zawołał Człowiek-Wiadro. rany, oddałby prawą rękę, żeby się nazywać Dwa Psy, Które się GRYZĄ.

Nieco później dobiegła końca historia Windle'a Poonsa, jeśli „historia” będzie tu oznaczała wszystko, co uczynił i co wprawił w ruch. W wiosce w Ramtopach, gdzie tańczą taniec morris, wierzą na przykład, że nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości — dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiali, nie zostanie zebrany. Czas trwania czyjegoś życia, twierdzą tam, to tylko jądro rzeczywistego istnienia.

Idąc przez zamglone miasto na spotkanie, na które czekał od dnia swych urodzin, Windle czuł, że potrafi przewidzieć ten ostateczny koniec.

Nastąpi za kilka tygodni, kiedy znowu wzejdzie księżyc w pełni. Coś w rodzaju przypisu czy załącznika do życia Windle'a Poonsa — urodzonego w Roku Znaczącego Trójkąta, w Wieku Trzech Wszy (zawsze wolał dawny kalendarz z jego starożytnymi nazwami niż te nowomodne numery, jakich wszyscy dziś używali) i zmarł w Roku Hipotetycznego Węża, w Wieku Nietoperza — mniej więcej.

Na wrzosowiskach pojawią się wtedy dwie biegnące sylwetki. Nie do końca wilki, nie całkiem ludzie… Przy odrobinie szczęścia zdobędą to, co najlepsze z obu światów. Będą nie tylko czuć, ale i wiedzieć.

Zawsze najlepiej mieć oba światy.

Śmierć siedział w fotelu w swoim mrocznym gabinecie, z dłońmi złożonymi przed twarzą.

Od czasu do czasu obracał fotel w jedną i w drugą stronę.

Albert przyniósł mu filiżankę herbaty i wycofał się dyplomatycznie.

Na biurku stał jeden życiomierz. Śmierć mu się przypatrywał.

Obrót, obrót. Obrót, obrót.

W holu na zewnątrz wielki zegar tykał, zabijając czas.

Śmierć zabębnił kościstymi palcami o drewniany blat. Przed nim, ułożone w stos, z dobieranymi naprędce zakładkami, leżały życiorysy największych kochanków Dysku[19]. Ich dość monotonne przeżycia w niczym mu nie pomogły.

Wstał wreszcie, podszedł do okna i wyjrzał na swą mroczną dziedzinę. Za plecami na przemian zaciskał i prostował palce.

Po chwili chwycił życiomierz i wyszedł z gabinetu.

Pimpuś czekał w ciepłym zaduchu stajni. Śmierć osiodłał go szybko, wyprowadził na dziedziniec, a potem odjechał w noc, w stronę odległego, migotliwego klejnotu Dysku.

Wylądował bezgłośnie na podwórzu farmy, o zachodzie słońca.

Przepłynął przez ścianę.

Stanął u stóp schodów.

Uniósł klepsydrę i obserwował upływ czasu.

I nagle znieruchomiał. Było coś jeszcze, czego chciał się dowiedzieć. Bill Brama bywał ciekawy różnych spraw, a on pamiętał wszystko z czasów, kiedy był Billem Bramą. Mógł się przyglądać emocjom rozłożonym niby schwytane motyle, przypięte do korków pod szkłem.

Bili Brama był martwy, a w każdym razie zakończył swe krótkie istnienie. Ale… jak to szło?… Czas trwania czyjegoś życia to tylko jądro rzeczywistego istnienia? Bill Brama odszedł, lecz pozostawił echa. Coś się należało jego pamięci.

Śmierć zawsze się zastanawiał, dlaczego ludzie kładą kwiaty na grobach. Jego zdaniem nie miało to sensu. W końcu ktoś martwy był już poza zasięgiem zapachu róż. A teraz… Nie o to chodzi, że zrozumiał, ale czuł, że istnieje coś zdolnego do zrozumienia.

W mroku za kotarami w saloniku panny Flitworth ciemniejszy kształt przesuwał się w ciemności w stronę trzech skrzyń na kredensie.

Śmierć otworzył jedną z mniejszych. Była pełna złotych monet. Wyglądały na niedotykane. Sprawdził w drugiej — także wypełniało ją złoto.

Oczekiwał po pannie Flitworth czegoś więcej, choć nawet Bill Brama by pewnie nie wiedział czego.

Sprawdził największą skrzynię.

Na wierzchu znalazł warstwę bibułki. Pod nią coś białego i jedwabnego, a także jakby welon, teraz pożółkły już i kruchy ze starości. Przyjrzał mu się, nie pojmując, i odłożył na bok. Była też para białych bucików. Zupełnie niepraktyczne przy pracy na farmie, pomyślał. Nic dziwnego, że leżą w skrzyni.

Głębiej znów papier: plik związanych razem listów. Odłożył je na welon. Niczego nie można się dowiedzieć, obserwując, co istoty ludzkie do siebie piszą — język był tam tylko po to, żeby ukryć myśli.

A dalej, na samym dnie, małe puzderko. Wyjął je i obrócił w dłoniach. Potem odsunął malutki haczyk i otworzył wieczko.

Zabrzęczał mechanizm.

Melodia nie była szczególnie udana. Śmierć słyszał całą muzykę, jaką kiedykolwiek napisano, i prawie wszystkie utwory były lepsze od tego. Jakby coś w nim wystukiwało metaliczny rytm raz, dwa, trzy.

Wewnątrz pudełka, ponad brzęczącymi pracowicie trybikami, wirowała w parodii walca para drewnianych tancerzy.

Śmierć patrzył na nich, póki nie rozwinęła się sprężyna. Potem przeczytał napis.

To był prezent.

Tuż obok życiomierz przesypywał ziarna piasku do dolnej części. Śmierć nie zwracał na niego uwagi.

Kiedy mechanizm stanął, nakręcił go jeszcze raz. Dwie figurki, wirujące przez czas. Gdy muzyka cichła, wystarczało pokręcić kluczykiem.

Znowu zamilkła, a on siedział w ciszy i ciemności, aż podjął decyzję.

Zostały tylko sekundy. Sekundy wiele znaczyły dla Billa Bramy, ponieważ miał ich ograniczony zapas. Dla Śmierci nie znaczyły nic, ponieważ nie miał ich wcale.

Opuścił uśpiony dom, dosiadł konia i odjechał.

Jedną chwilę zajęła mu droga, na którą zwykłe światło straciłoby trzysta milionów lat — ale Śmierć podróżuje wewnątrz przestrzeni, gdzie Czas nie ma znaczenia. Światło wierzy, że przemieszcza się szybciej od wszystkiego, ale się myli. Nieważne, jak szybko pędzi, zawsze odkrywa, że ciemność dotarła na miejsce wcześniej i już na nie czeka.

Miał w drodze towarzystwo: galaktyki, gwiazdy, wstęgi lśniącej materii, sunące, a w końcu opadające spiralami ku odległemu celowi.

Śmierć na swym jasnym wierzchowcu pędził przez ciemność niby pęcherz powietrza na rzece.

A każda rzeka dokądś płynie.

I wreszcie, w dole — równina. Odległość jest tu równie pozbawiona znaczenia jak czas, ale istnieje wrażenie ogromu. Równina mogła leżeć o milę lub o milion mil od niego; znaczyły ją głębokie doliny czy koryta, które rozbiegły się na boki, gdy nadjeżdżał.

Wylądował.

Zsiadł z konia i stanął w milczeniu.

Zmiana perspektywy. Pocięty dolinami pejzaż rozciąga się na niezmierzone odległości, zagina na brzegach i zmienia w czubek palca.

вернуться

19

Najbardziej entuzjastycznym z nich był niski, ale uparty i odnoszący nieprawdopodobne sukcesy Casanunda Krasnolud. Imię to powtarzano z szacunkiem i podziwem wszędzie, gdzie zbierali się właściciele drabin.