Выбрать главу

– Nie. Tam ją ukryłem. Musiało być koło piątej po południu. Wystarczyło mi tylko poczekać na zamknięcie cmentarza. Zawsze zastanawiałem się, co by się stało, gdybym przegapił porę zamykania cmentarza i został uwięziony na nim na całą noc. Teraz już wiem. Tak więc przez ponad godzinę ściskałem w objęciach moją przyszłą ofiarę. Wyrywała się, lecz nie była zbyt silna. Jej strach sprawiał mi prawdziwą rozkosz.

– Czy naprawdę muszę tego słuchać?

– Nie wymiga się pan od tego, staruszku. Tak samo jak ona. Słyszeliśmy przechodzących obok dozorców cmentarza, którzy ponaglali już tylko spóźnialskich. Wkrótce jedynym odgłosem były oddechy umarłych. Wtedy zdjąłem rękę z ust dziewczyny. Powiedziałem, że może sobie krzyczeć do woli; i tak nikt jej nie usłyszy. Była rozsądna, więc nie wrzeszczała.

– Otóż to. Dziewczyna rozsądna to taka, która grzecznie pozwoli się zgwałcić.

– Nic podobnego! Próbowała mi uciec. A jak szybko biegła! Pędziłem za nią między grobami. Co za cudowne uczucie! W końcu dopadłem ją i przewróciłem na ziemię. Czułem jej pełne wściekłości przerażenie i niezmiernie mnie to podniecało. Był październik, noce zimne. Posiadłem ją na opadłych liściach. Byłem cnotliwy, ona nie. Powietrze było rześkie, w tym niesamowitym miejscu moja cudowna ofiara wyrywała się. Coś wspaniałego. Co za wspomnienie!

– Tylko czemu ja muszę tego wszystkiego wysłuchiwać?

– O świcie ponownie ukryłem ją w jednej z miniaturowych katedr. Poczekałem, aż dozorcy otworzą cmentarz i w alejkach pojawią się ludzie. Wtedy powiedziałem dziewczynie, że wyjdziemy teraz razem, a jeśli tylko spróbuje wzywać pomocy, spuszczę jej takie manto, że popamięta.

– Delikatny z pana facet.

– Trzymając się za ręce, wyszliśmy z cmentarza. Szła jak nieżywa.

– Pieprzony nekrofil.

– Wolnego, przecież darowałem jej życie.

– Jaki wspaniałomyślny!

– Kiedy znaleźliśmy się poza obrębem cmentarza, na rue Rachel, zapytałem ją, jak ma na imię. Napluła mi w twarz. Powiedziałem, że zanadto ją kocham, by ją nazywać plwociną.

– I w dodatku jaki romantyczny!

– Zajrzałem do jej portfela, ale nie miała w nim żadnych dokumentów. Zwróciłem jej uwagę, że poruszanie się bez papierów jest niedozwolone. Zaproponowała, bym oddał ją w ręce policji z powodu tego wykroczenia.

– Nie straciła poczucia humoru.

– Ale ja domyśliłem się, o co jej chodzi.

– Naprawdę? Co za lotność umysłu!

– Coś mi się zdaje, że wyczuwam w pańskich słowach lekką impertynencję.

– Być nie może! Nigdy bym sobie na to nie pozwolił!

– Zapytałem, dokąd ją odprowadzić. Odpowiedziała, że donikąd. Dziwna osoba, co?

– Fakt. Dziwna ofiara, która nie chce sympatyzować ze swoim gwałcicielem.

– Przecież chyba zauważyła, że ją kocham!

– Czego dowiódł pan w taki uroczy sposób.

– Przy pierwszej sposobności rzuciła się pędem do ucieczki. Tym razem nie udało mi się jej złapać. Zniknęła w tłumie i nigdy więcej jej nie ujrzałem.

– Wielka szkoda. Taka piękna i taka obiecująca historia.

– Wariowałem z miłości i ze szczęścia.

– Mogę wiedzieć, z jakiego to powodu czuł się pan tak szczęśliwy?

– Nareszcie przydarzyło mi się coś niezwykłego.

– Niezwykłego? Zwykły gwałt.

– Nie zależy mi na pańskim zdaniu.

– W takim razie na czym?

– Na tym, żeby mnie pan wysłuchał.

– Od tego są psychiatrzy.

– Po co mam iść do psychiatry, skoro lotniska pełne są darmozjadów gotowych mnie słuchać?

– Lepiej tego słuchać, niż zostać głuchym.

– Zacząłem jej szukać. Początkowo całymi dniami przesiadywałem na cmentarzu Montmartre w nadziei, że wróci. Nie wróciła.

– Dziwna ofiara, której tak niespieszno znaleźć się z powrotem na miejscu swojej egzekucji.

– Można by pomyśleć, że niemile je wspomina.

– Pan to mówi poważnie?

– Jak najpoważniej.

– Czyżby w swoim szaleństwie uznał pan, że coś takiego mogło jej się spodobać?

– Gwałt to komplement. Dowodzi, że jest się dla danej osoby zdolnym złamać prawo.

– Prawo. Nie zamykają się panu od tego słowa usta. Sądzi pan, że ta nieszczęśnica myślała o prawie, kiedy ją pan… Pana samego powinno się zgwałcić, dopiero by pan zrozumiał.

– Nie miałbym nic przeciwko temu. Niestety, raczej nie ma na to chętnych.

– Wcale mnie to nie dziwi.

– Czyżbym był aż tak odpychający?

– Aż tak to nie. Nie w tym rzecz.

– Więc w czym?

– Czy pan nie widzi, w jaki sposób zaczepia pan ludzi? Nie potrafi pan inaczej, jak tylko na siłę. Pierwszą dziewczynę, która wzbudziła w panu pożądanie, zgwałcił pan. A kiedy ma pan ochotę z kimś pogadać, dajmy na to ze mną, siłą się pan narzuca. Mnie też pan gwałci, oczywiście w sposób nie tak ohydny, ale zawsze. Nie przyszło panu nigdy do głowy, że można nawiązywać kontakty za przyzwoleniem drugiej strony?

– Nie.

– Hmm.

– Co by mi dało takie przyzwolenie bliźniego?

– Bardzo wiele.

– Konkretnie, proszę.

– Niech pan spróbuje, to się pan przekona.

– Za późno. Mam czterdzieści lat i zarówno w przyjaźni, jak w miłości nigdy się nikomu nie podobałem. Nigdy nie wzbudziłem w nikim nawet poczucia koleżeństwa czy bodaj cienia sympatii.

– Niech pan postara się być atrakcyjniejszy.

– Niby czemu miałbym się starać? Lubię siebie takim, jaki jestem. Byłem zadowolony, że zgwałciłem; jestem zadowolony, że zmuszam pana do słuchania. Starają się tylko ludzie niezadowoleni ze swego losu.

– I nie obchodzi pana, co myślą o tym pańskie ofiary?

– Mam to gdzieś.

– Tego się właśnie obawiałem: jest pan niezdolny do empatii. Typowe dla ludzi w dzieciństwie niekochanych.

– No proszę, i po co mi psychiatra, skoro mam pana?

– To sprawy podstawowe.

– Fakt, nie sądzę, żeby rodzice mnie kochali. Nie pamiętam ich, bo rozstali się z życiem, kiedy miałem cztery lata. Popełnili jednak samobójstwo, a myślę, że ludzie kochający własne dziecko nie odbierają sobie życia. Znaleziono ich wiszących na belce stropu w salonie, jedno obok drugiego.

– Dlaczego to zrobili?

– Nie wiadomo. Nie zostawili żadnego listu. Moi dziadkowie nigdy nie potrafili tego kroku zrozumieć.

– Ani mi się śni panu współczuć, choć zapewne powinienem.

– Słusznie. Nie ma powodu się nade mną litować.

– Gwałciciele budzą we mnie wyłącznie odrazę.

– Popełniłem tylko jeden gwałt; czy to nie za mało, by uważać mnie za gwałciciela?

– A jak pan sobie wyobraża? Że dopiero po zaliczeniu określonej liczby ofiar zasługuje się na to miano? Podobnie jest z morderstwem; wystarczy jeden zamordowany.

– Jakiż zabawny jest język. Sekundę przed popełnieniem tego czynu byłem człowiekiem; sekundę po – gwałcicielem.

– Ze zgrozą stwierdzam, że to pana śmieszy.

– W każdym razie byłem gwałcicielem przykładnie wiernym. Nigdy więcej nie zgwałciłem, ani nawet nie tknąłem żadnej innej kobiety. Był to mój jedyny stosunek seksualny w życiu.

– Dla ofiary to żadna pociecha.

– I to wszystko, co ma pan do powiedzenia?

– Wcale mnie nie dziwi, że taki czubek jak pan nie miał życia seksualnego.

– Czy taka abstynencja nie wydaje się panu czymś romantycznym?

– Trudno sobie wyobrazić człowieka mniej romantycznego niż pan.

– No nie wiem. Zresztą nieważne. Wracam do mojej opowieści. W końcu zrozumiawszy, że jest to ostatnie miejsce, które dziewczyna chciałaby odwiedzić, przestałem chodzić na cmentarz Montmartre. I tak rozpoczęła się moja długa wędrówka po Paryżu w poszukiwaniu tej, która stawała się dla mnie coraz większą obsesją. Przeczesywałem miasto metodycznie, kwartał za kwartałem, dzielnica za dzielnicą, ulica za ulicą, stacja metra za stacją metra.