Выбрать главу

– Obejrzałem akta własności. Datują się od tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku, to znaczy od czasu, kiedy ten dom zbudowano. Był własnością handlarza zbożem, a potem kapitana marynarki. Ale nie znalazłem niczego nadzwyczajnego. Nie było w tych aktach takich danych, na podstawie których można by wnioskować, że działo się tu coś strasznego. Żadnych morderstw…

Dań przełknął jeszcze whisky.

– Może ten sapacz siedzi tu, ponieważ dobrze się tu czuje. To też się czasem zdarza. Duch straszy w domu, bo stara się odtworzyć minione szczęście.

– Szczęśliwy sapacz? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Jasne – odparł Dań defensywnie. – Znano takie przypadki.

Zamilkliśmy. Dań i ja byliśmy względnie spokojni, ale Seymour Wallis zdawał się podrygiwać i czochrać, jakby rzeczywiście był zdenerwowany. Rozległo się ponowne bicie zegara. Upłynęło pół godziny i ciągle czekaliśmy, ale niczego nie było słychać. Ciemna bryła starego domu milczała, nie skrzypiała belka w dachu, nie zastukało okno. Przez sto lat dom miał czas osiąść, a teraz był martwy, trwał w bezruchu, niemy.

Postawiłem szklankę po whisky na brzegu biurka Seymoura Wallisa. Zerknął na mnie. Uśmiechnąłem się, ale on się odwrócił, zagryzając wargi. Może martwił się, że tego wieczoru nie będzie żadnego oddychania, a to oznaczałoby, że łgał albo odchodził od zmysłów.

W tym momencie Dań powiedział:

– Ciiii…

Zamarłem i nasłuchiwałem.

– Niczego nie słyszę.

Wallis uniósł rękę.

– Na początku to jest bardzo ciche – powiedział – ale stopniowo wzmaga się. Słuchajcie.

Nastawiłem uszu. Ciągle dochodziło do nas cykanie zegara w przedpokoju, bez przerwy docierał szmer ruchu ulicznego. Ale było jeszcze coś, coś tak cichutkiego, że wszyscy zmarszczyliśmy brwi, koncentrując się na słuchaniu.

Najpierw zabrzmiało to jak świszczący szept, jakby wiatr rzucał po pokoju kawałkiem miękkiej papierowej chusteczki. Stopniowo wzmagało się i stawało bardziej rozpoznawalne. Mogłem jedynie obrócić się i spojrzeć na Dana, aby upewnić się, że on słyszy to, co ja słyszę, aby upewnić się, że to nie autosugestia ani figiel wiatru.

Było to oddychanie. Powolne, głębokie oddychanie. Jak oddech śpiącego. Wdech i wydech, wdech i wydech. Tak miarowe, jakby nieustannie wypełniano płuca z beznadziejną regularnością, jak oddychanie kogoś, kto spał i spał, i nigdy nie miał doczekać rana.

Teraz wiedziałem, dlaczego Seymour Wallis się bał. Ten dźwięk, to oddychanie powodowało, że skóra człowiekowi cierpła jak od zimna. Było to oddychanie kogoś, kto nigdy nie ma się obudzić. Przywodziło na myśl raczej śmierć niż życie, i trwało, trwało, trwało, głośniejsze i coraz głośniejsze; nie musieliśmy już wytężać słuchu, lecz tylko siedzieliśmy tam, gapiąc się na siebie w przerażeniu.

Nie można było określić, skąd dochodziło. Było wszędzie. Nawet przyjrzałem się ścianom, aby upewnić się, czy nie napinają się i nie kurczą przy każdym wdechu i wydechu. Wallis miał rację. Ten dom oddychał. Dom nie był martwy, jak się na pierwszy rzut oka zdawało, ale uśpiony.

Szepnąłem:

– Dań, Dań.

– O co chodzi?

– Wezwij „to", Dań, tak jak mówiłeś. Zapytaj, czego chce!

Dań oblizał wargi. Wokół nas ciągle rozlegało się oddychanie, powolne i ciężkie. Chwilami zdawało mi się, że zanika, ale pojawiał się jeszcze jeden głęboki oddech i jeszcze jeden, i jeżeli „to" oddychało w taki sposób przez ponad sto lat, to prawdopodobnie będzie oddychać przez całą wieczność.

Dań chrząknął.

– Nie mogę – powiedział ochrypłym głosem. – Nie wiem, co mam powiedzieć.

Wallis siedział sztywny i nieruchomy pierwszy raz w ciągu tego wieczoru, a w dłoni miał szklankę z nie tkniętą whisky.

Powoli, ostrożnie podniosłem się na nogi. Oddychanie nie zmieniło rytmu. Było teraz tak głośne, jakby to oddychał ktoś, z kim spałem w jednym łóżku, i teraz ten ktoś obrócił się do mnie twarzą, w ciemnościach.

– Kto tam jest? – zapytałem.

Nie było żadnego odzewu. Oddychanie trwało.

– Kto tam? – powtórzyłem głośniej. – Czego chcesz? Powiedz nam, czego żądasz, a my ci pomożemy!

Oddychanie nie milkło, chociaż wydawało mi się, że brzmi bardziej chrapliwie. Było też szybsze.

– Przestań, na litość boską! – błagał Dań.

Zignorowałem go. Wyszedłem na środek pokoju i zawołałem:

– Posłuchaj, ty, kimkolwiek jesteś! Chcemy ci pomóc! Powiedz nam, co mamy zrobić, a my ci pomożemy. Daj nam znak! Pokaż nam, że wiesz o naszej obecności tutaj!

Seymour Wallis powiedział:

– Proszę pana, wydaje mi się, że to niebezpieczne. Posłuchajmy tylko, ale zostawmy to coś w spokoju.

Potrząsnąłem głową.

– Nie możemy. Dań wierzy w duchy, a pan twierdzi, że się tego boi. Ja też to słyszę, a jeżeli ja to słyszę, to znaczy, że tam coś jest, gdyż nie wierzę w duchy i nie czuję się szczególnie wystraszony.

Oddychanie stawało się coraz szybsze i szybsze. Było podobne do sapania uśpionego stworzenia, które podczas snu dręczą zmory. Wallis wstał, a jego twarz była blada i wydłużona. – Boże, nigdy dotąd nie było to tak głośne. Błagam pana, niech pan już nic nie mówi. Niech pan to zostawi w spokoju, może się uciszy.

– Ktokolwiek tam oddycha! – zawołałem ostro. – Ty tam! Słuchaj. Możemy ci pomóc! Możemy ci pomóc wydostać się z tego domu!

Teraz oddychanie stało się niemal oszalałe, skomlące. Seymour Wallis, przerażony, zasłonił uszy dłońmi, a Dań siedział jak skamieniały na swoim krześle. Twarz miał białą. Natomiast ja – być może wcześniej się nie bałem – teraz czułem, że to jakieś szaleństwo. Zupełnie jak w potwornym majaczeniu. Oddychanie nasilało się i nasilało, jak gdyby ciągnęło do jakiegoś punktu kulminacyjnego, szczytu koszmarnego wysiłku.

Wkrótce był to świszczący oddech biegacza, który pobiegł za daleko i za szybko, lub oddech przerażonego zwierzęcia. I nagle uderzyła w nas fala dźwięku i siły. Zakryłem sobie oczy, a Dań wyleciał z krzesła jak z procy i potoczył się przez pół pokoju. Seymour Wallis wrzasnął jak baba i upadł na kolana. Usłyszałem, jak rozpryskuje się gdzieś wewnątrz domu tłuczone szkło. Rozległ się rumor spadających przedmiotów. A potem zaległa cisza.