Ja, Pilenz – moje nazwisko nie ma zresztą nic do rzeczy – były ministrant, chciałem zostać Bóg wie czym, a jestem sekretarzem w Domu im. Kolpinga [3], nie mogę wyzwolić się od tego wszystkiego, czytam Bloya, gnostyków, Bólla, Friedricha Heera i często z przejęciem wertuję „Wyznania” starego, poczciwego Augustyna, dyskutuję całymi nocami przy mocnej herbacie na temat Krwi Chrystusa, Trójcy Świętej i sakramentu łaski z ojcem Albanern, oświeconym, nawpół wierzącym franciszkaninem, opowiadam mu o Mahlkem i jego Marii Pannie, o grdyce Mahlkego i o ciotce Mahlkego, o przedziałku Mahlkego, cukrzonej wodzie, gramofonie, białej sowie, śrubokręcie, pomponikach z włóczki, świecących guzikach, o kocie, myszy, a także, mea culpa, jak Wielki Mahlke siedział na krypie, a ja, nie śpiesząc się, żabką i na wznak, płynąłem do niego; bo tylko ja byłem z Mahlkem prawie zaprzyjaźniony, jeżeli w ogóle można się było przyjaźnić z Mahlkem. W każdym razie starałem się o to. A właściwie, nie. Biegłem z własnej woli obok niego, wpatrzony w jego zmieniające się atrybuty. Gdyby Mahlke powiedział: „Zrób to i to!”, zrobiłbym to, a nawet jeszcze więcej. Ale Mahlke nic nie mówił, bez słowa i bez gestu godził się, że za nim łaziłem, że nakładając drogi wstępowałem do niego na Osterzeile, żeby iść do szkoły u jego boku. A kiedy wprowadził modę pomponików, byłem pierwszym, który jej uległ i nosił pomponiki na szyi. Przez pewien czas chodziłem nawet, ale tylko w domu, z śrubokrętem zawieszonym na sznurowadle. I jeżeli w dalszym ciągu zarabiałem na wdzięczność księdza Guzewskiego jako ministrant, chociaż od czasów niższej tercji nic we mnie nie zostało z wiary wraz z wszelkimi związanymi z nią założeniami, to tylko dlatego, żeby móc podczas komunii wpatrywać się w krtań Mahlkego. Z tego samego powodu, kiedy Wielki Mahlke po feriach wielkanocnych czterdziestego drugiego roku – na Koralowym Morzu trwały wtedy walki z lotniskowcami – po raz pierwszy się ogolił, ja również w dwa dni później oskrobałem moją brodę, choć nie było na niej jeszcze śladu zarostu. I gdyby Mahlke po przemówieniu dowódcy łodzi podwodnej powiedział do mnie: „Pilenz, zwędź mu ten wisiorek!”, zdjąłbym z haczyka czarno-biało-czerwoną wstążkę i schował ją dla ciebie.
Ale Mahlke sam troszczył się o swoje sprawy, siedział oto na mostku w cieniu, przysłuchiwał się wybrzmiewającym tonom skrzekliwej podwodnej muzyki: „Cavalleria rusticana” – w górze mewy – morze to gładkie, to lekko pomarszczone, to rozkołysane krótkimi falami – dwie pękate łajby na redzie – przemykające się cienie chmur – zespół ścigaczy w kierunku Pucka: sześć fal dziobowych, pomiędzy nimi kutry rybackie – już bulgocze woda koło wraku, płynę powoli żabką, patrzę w bok, na resztki wentylatorów – ile ich było właściwie? – zanim ręce moje schwytają zardzewiałe żelastwo, widzę ciebie od dobrych piętnastu lat: ciebie! Płynę, chwytam się zardzewiałego żelastwa, widzę ciebie: Wielki Mahlke przysiadł nieruchomo w cieniu, skrzekliwa płyta w kabinie, zakochana wciąż w tym samym miejscu, skończyła się, mewy odfruwająj a ty – masz ów przedmiot zawieszony na wstążce u szyi.
Wyglądało to zabawnie, bo poza tym nie miał nic na sobie. Nagi, kościsty, ze skórą jak zawsze spaloną przez słońce, siedział skulony w cieniu. Tylko na kolana padał blask. Długi, na wpół sztywny członek i jądra rozpłaszczone na przeżartym rdzą żelazie. Ręce między ściśniętymi kolanami. Włosy kosmykami opadające na uszy, ale wciąż jeszcze, mimo nurkowania, przedzielone po środku. Twarz, a raczej mina Zbawiciela – a poniżej, jako jedyna część „ubrania”: wielki, bardzo wielki lizak, zwisający nieruchomo o dłoń pod obojczykiem.
Po raz pierwszy jabłko Adama, które, jak do dziś przypuszczam, było motorem i hamulcem Mahlkego – choć miał również motory zastępcze – zyskało całkowity równoważnik. Cicho spało pod skórą i przez pewien czas nie musiało się poruszać, bo to, co sprawiało mu ulgę i wisiało w postaci dobrze wyważonego krzyża, miało swoją prehistorię; już w tysiąc osiemset trzynastym roku, kiedy złoto oddawano za żelazo, zostało zaprojektowane, chwytliwe dla oka i w duchu klasycystycznym, przez poczciwego, starego Schinkla; potem wprowadzono małe zmiany w latach siedemdziesiąt-siedemdziesiąt jeden, małe zmiany w latach czternaście-osiemnaście i obecnie. Nie miało jednak nic wspólnego z rozwiniętym z krzyża maltańskiego orderem „Pour le merite”, chociaż schinkelowski płód był pierwszym odznaczeniem, które z piersi powędrowało na szyję i obwieściło zasadę symetrii.
– No, Pilenz! Wcale ładne cacuszko, co?
– Klasa, daj dotknąć.
– Uczciwie zasłużone, no nie?
– Zaraz pomyślałem sobie, że tyś je zwędził.
– Co znaczy zwędził? Nadano mi je wczoraj, ponieważ z konwoju do Murmańska zatopiłem pięć łajb i prócz tego krążownik klasy „Southampton”…
Wpadliśmy w idiotyczny nastrój, chcieliśmy udowodnić sobie, że jesteśmy w doskonałych humorach, wyryczeliśmy wszystkie zwrotki pieśni: „Płyniemy przeciw Anglii”, wymyślaliśmy nowe, w których zamiast tankowców i transportowców dziurawiliśmy „śródokręcia” pewnych dziewcząt i nauczycielek z gimnazjum im. Gudrun, przez ręce złożone w trąbkę ogłaszaliśmy komunikaty nadzwyczajne z częściowo nieprzyzwoicie przeinaczonymi, częściowo bombastycznie wyolbrzymionymi cyframi zatopień, bębniliśmy pięściami i piętami w pokład mostku: krypa dudniła, brzęczała, zeschnięte łajno odpadało, mewy wróciły, ścigacze wchodziły do portu, ponad nami wędrowały na horyzoncie piękne białe chmury, zwiewne jak pióropusze dymu, ruch, szczęście, migotanie, rybki nie tańczyły, było nadal pogodnie, wprawdzie chrząstka skakała, ale nie z powodu krtani, nie, bo cały Mahlke był ożywiony i po raz pierwszy trochę niedorzeczny, bez zbawicielskiej miny, bzikował, zdjął sobie cacko z szyi, ceremonialnym gestem przyłożył końce wstążki z obu stron ponad biodrami i zabawnie naśladując pozycję nóg, ramion i przekrzywionej głowy dziewczyny, ale nie jakiejś określonej, tylko tak w ogóle, zawiesił wielki metalowy lizak na członku i jądrach: ale order zdołał zakryć zaledwie jedną trzecią jego narządów płciowych.
Tymczasem twój numer cyrkowy zaczął mnie powoli irytować – zapytałem go, czy ma zamiar zatrzymać zdobycz, powiedziałem, że najlepiej byłoby, gdyby ukrył ją w swojej kabinie pod mostkiem, pomiędzy białą sową, gramofonem i Piłsudskim.
Wielki Mahlke miał inne plany i przeprowadził je. Bo gdyby Mahlke schował order pod pokładem; albo lepiej, gdybym nigdy nie przyjaźnił się z Mahlkem; albo jeszcze lepiej, gdyby jedno i drugie zbiegło się razem: gdyby ów przedmiot znikł w kabinie telegrafisty, a ja tylko luźno, z ciekawości i ponieważ chodziliśmy do tej samej klasy, byłbym związany z Mahlkem – wtedy nie musiałbym teraz pisać, nie musiałbym mówić do ojca Albana: „Czy to moja wina, że Mahlke później…” Ale ja piszę, bo muszę się od tego uwolnić. Wprawdzie przyjemnie jest uprawiać akrobacje na papierze – ale co mi pomogą białe chmury, wietrzyk, w precyzyjnym szyku wchodzące do portu ścigacze i stado mew, odgrywających rolę greckiego chóru; co mi po czarodziejskich sztuczkach z gramatyką; i gdybym nawet wszystko pisał małą literą i bez interpunkcji, musiałbym i tak powiedzieć: Mahlke nie ukrył zdobyczy w dawnej kabinie telegrafisty byłego polskiego minowca „Rybitwa”, nie powiesił jej pomiędzy marszałkiem Piłsudskim i czarną Matką Boską, ponad gramofonem-gruchotem i rozkładającą się białą sową, złożył tylko na dole krótką półgodzinną wizytę z lizakiem na szyi, podczas gdy ja liczyłem mewy, chełpił się – jestem tego pewien – przed swoją Madonną pięknym orderem, wyniósł go znowu przed luk w dziobie na światło dzienne, nałożył na siebie i swoje cacko spodenki kąpielowe, popłynął razem ze mną w wyrównanym tempie z powrotem na plażę i na oczach Schillinga, Hottena Sonntaga, Tulli Pokriefke i chłopców z tercji przeszmuglował metalowy przedmiocik w ściśniętej ręce do swojej kabiny w kąpielisku dla mężczyzn.