Выбрать главу

Mahlke nie musiał powtarzać ani poprawiać swego wyniku, bo żaden z nas, zwłaszcza po pływaniu i wycieńczającym nurkowaniu, nie mógł osiągnąć jego rekordu; cokolwiek bowiem robiliśmy, uprawialiśmy sport i szanowaliśmy jego reguły.

Tulla Pokriefke, na której Mahlke zrobił z pewnością największe wrażenie, latała za nim przez pewien czas, siadywała na krypie zawsze w pobliżu kabiny nawigacyjnej i wlepiała oczy w spodenki kąpielowe Mahlkego. Parę razy żebrała u niego, ale on bez złości odprawiał ją z niczym.

– Czy musisz się z tego spowiadać?

Mahlke skinął głową i żeby odwrócić jej wzrok, bawił się śrubokrętem uwieszonym na sznurowadle.

– Weźmiesz mnie kiedy ze sobą na dół? Sama się boję. Zakład, że tam jest jeszcze jakiś trup.

Zapewne ze względów pedagogicznych Mahlke zabrał raz Tullę do wnętrza dziobowej części okrętu. Nurkował z nią o wiele za długo, bo kiedy wypłynął na powierzchnię, zwisała mu szarożółta z ramienia i musieliśmy jej lekkie, wszędzie zupełnie płaskie ciało odwrócić do góry nogami.

Od tego dnia Tulla Pokriefke rzadko bywała z nami i choć była bardziej morowa od innych dziewcząt w tym wieku, denerwowała nas coraz bardziej wiecznym gadaniem o zwłokach marynarza we wraku okrętu. Ale to był jej ulubiony temat.

– Kto mi je przyholuje, temu pozwolę – obiecywała Tulla jako nagrodę.

Być może, nie przyznając się do tego, wszyscy szukaliśmy w pomieszczeniach dziobowych, a Mahlke w maszynowni, zwłok polskiego marynarza; nie po to zresztą, żeby dostać to niedojrzałe stworzenie, tylko po prostu tak sobie.

Ale i Mahlke nic nie znalazł, z wyjątkiem zarośniętych morszczynem, rozpadającym się manatków, z których wyskakiwały kolki, dopóki mewy tego nie spostrzegły i nie powiedziały sobie „smacznego!”

Nie, Mahlke niewiele sobie robił z Tulli, choć później podobno się z nim puściła. Nie był łasy na dziewczęta, nie wyłączając siostry Schillinga. Na moje kuzynki z Berlina patrzył jak ryba. Jeżeli w ogóle się kimś interesował, to raczej chłopcami; przez co nie chcę bynajmniej powiedzieć, że Mahlke był na opak; w owych latach, kiedy stale kursowaliśmy pomiędzy kąpieliskiem a spoczywającą na dnie krypą, sami nie wiedzieliśmy dokładnie, czy jesteśmy samcami czy samiczkami. Właściwie – pomimo że w przyszłości miały temu przeczyć plotki i fakty – jeżeli dla Mahlkego istniała jakaś kobieta, to tylko Maria Panna. Jedynie dla niej taszczył do kaplicy wszystko, co się dało unieść i zawiesić na szyi. Wszystko, począwszy od nurkowania, aż po późniejsze, bardziej wojskowe wyczyny, robił dla niej lub też po to – już sobie samemu przeczę – żeby odwrócić uwagę od swego jabłka Adama. W końcu, nie rezygnując z motywów Marii Panny i myszy, można wymienić jeszcze trzeci: nasze gimnazjum. Ta zatęchła, nie dająca się nigdy wywietrzyć buda, a zwłaszcza aula, znaczyła dla Mahlkego wiele i ostatecznie zmusiły cię, Joachimie, do największych wysiłków.

Czas już powiedzieć, jaką twarz miał Mahlke. Niektórzy z nas przeżyli wojnę, mieszkają w małych miasteczkach lub w dużych miasteczkach, utyli, wyłysieli i zarabiają niezgorzej. Z Schillingiem rozmawiałem w Duisburgu, a z Jürgenem Kupka w Brunszwiku, na krótko zanim wywędrował do Kanady. Obaj zaczęli od razu od jabłka Adama:

– Słuchaj no, czy on nie miał czegoś na szyi? A czy myśmy mu tam kiedyś nie posadzili… Tak, to zdaje się ty mu tego kota… – aż musiałem im przerwać:

– Nie, nie, mnie chodzi tylko o jego twarz.

Wreszcie doszliśmy do jakiej takiej zgody: miał szare albo szaroniebieskie, jasne, ale nie błyszczące oczy, w każdym razie nie piwne. Twarz podłużną, chudą, koło kości policzkowych silnie umięśnioną. Nos niezbyt wielki, ale mięsisty, na zimnie łatwo czerwieniejący. O wystającej potylicy już była mowa. Nie mogliśmy się zgodzić co do górnej wargi Mahlkego. Jürgen Kupka był mego zdania: odstawała, nieco wywinięta, i nie zakrywała całkowicie – chyba że podczas nurkowania – obu górnych siekaczy, które zresztą nie rosły pionowo, lecz trochę krzywo, jak kły. Ale już opadały nas wątpliwości; przypomnieliśmy sobie, że mała Pokriefke miała również wywiniętą wargę i zawsze widoczne siekacze. W końcu nie byliśmy pewni, czy co do górnej wargi nie mylimy Mahlkego z Tullą. Może tylko ona miała taką wargę, bo co do niej, nie ulegało to żadnej wątpliwości.

Schilling – spotkaliśmy się w Duisburgu w restauracji dworcowej, ponieważ jego żona nie lubiła nie zapowiedzianych wizyt – przypomniał mi karykaturę, która na przeciąg kilku dni narobiła w naszej klasie sporo hałasu. Mniej więcej w czterdziestym pierwszym roku pojawił się u nas wysoki chłopak, mówiący płynną, ale łamaną niemczyzną: został on razem z rodziną przesiedlony z krajów bałtyckich, był szlacheckiego pochodzenia, zawsze elegancko ubrany, znał grekę, gadał jak z książki, miał ojca barona, nosił w zimie futrzaną czapkę, jak też on się nazywał, w każdym razie na imię mu było Kareł. A rysować umiał fantastycznie, według wzorów i bez: sanie z końmi, otoczone przez wilki, pijanych kozaków, Żydów jak ze „Sturmera”, nagie dziewczęta na lwach, w ogóle nagie dziewczęta z bardzo długimi, porcelanowymi nogami, ale nigdy po świńsku, dalej bolszewików rozdzierających zębami małe dzieci, Hitlera w kostiumie Karola Wielkiego, auta wyścigowe, w których siedziały przy kierownicy damy z długimi, powiewającymi szalami; zwłaszcza szybko i zręcznie wykonywał pędzlem, piórkiem lub czerwonym ołówkiem, na byle kawałku papieru albo też kredą na tablicy, karykatury nauczycieli i kolegów; w każdym razie Mahlkego narysował nie czerwonym ołówkiem na papierze, lecz skrzypiącą kredą szkolną na tablicy.

Narysował go z przodu. Już wówczas Mahlke nosił śmieszny, wodą z cukrem utrwalony przedziałek na środku głowy. Twarz przedstawił jako trójkąt, spiczasto zakończony podbródkiem. Usta kwaśno zaciśnięte. Ani śladu wystających siekaczy, które jako kły wyglądałyby efektownie. Oczy: kłujące punkciki pod boleśnie wzniesionymi brwiami. Szyja przekrzywiona, na wpół z profilu, z anormalnie rozwiniętym jabłkiem Adama. A głowa i cierpiętnicza mina na tle okrągłej aureoli, jak u świętych: Mahlke-Zbawca był doskonały i oczywiście zrobił duże wrażenie.

Kwiczeliśmy w ławkach i przyszliśmy do siebie dopiero wtedy, kiedy ktoś złapał pięknego Karela Jak-mu-tam-było za guziki i chciał go koło katedry zwalić z nóg, najpierw gołą pięścią, a potem, na krótko zanim zdołaliśmy obu rozdzielić, stalowym śrubokrętem, zerwanym z szyi.

To ja starłem gąbką z tablicy twój portret jako Zbawiciela.

IV

Żartem i na serio: może nie wyrósłby z ciebie klown, tylko coś w rodzaju twórcy mody; bo to właśnie Mahlke zimą, po drugim naszym lecie na krypie, wylansował tak zwane „pomponiki”: jedno- lub wielobarwne kulki z wełny wielkości piłek pingpongowych, które nosiło się, zawsze po dwie, na plecionym wełnianym sznurku pod kołnierzykiem, wiązane jak krawat, tak żeby kule sterczały na boki i tworzyły coś w rodzaju muszki. Potwierdzono mi z różnych stron, że mniej więcej od trzeciej zimy wojennej prawie wszędzie w Niemczech, zwłaszcza na północy i na wschodzie, noszono te piłeczki czy pomponiki – jak je nazywaliśmy – głównie w środowiskach gimnazjalnych. U nas wprowadził je Mahlke. Może nawet on je wymyślił, może był ich wynalazcą. W każdym razie ciotka Zuzia zrobiła według jego wskazówek kilka par pomponików z jakichś resztek, ze spranej, wytartej wełny z gęsto pocerowanych skarpet jego zmarłego ojca; Mahlke nosił je do szkoły zawiązane pod szyją, zwracając nimi powszechną uwagę.