Wracając do faktów należy powtórzyć, że to, co w purytanizmie było czyste, było niestety przemijające, typowy zaś proces tego przemijania wyraził się w tym nadzwyczajnym człowieku, któremu przypisuje się powszechnie zasługę dopomożenia purytanizmowi do zwycięstwa. Oliver Cromwell był w świetle dziejów nie tyle przywódcą purytanizmu, ile jego poskromicielem. Niewątpliwie miotały nim ponure religijne namiętności tego okresu, na pewno w młodości, a może i przez całe życie. W miarę jednak jak rósł w znaczenie, bronił w coraz silniejszym stopniu pozytywizmu Anglików przeciw purytanizmowi Szkotów. Cromwell należał do szlachty purytańskiej, stawał się jednak coraz bardziej szlachcicem, a coraz mniej purytaninem. Był wyrazicielem procesu, na skutek którego rządy szlachty stały się w końcu czysto pogańskie. Tu leży klucz do większości spraw, za które się go chwali lub gani, klucz do względnego rozsądku, tolerancji i nowoczesnej sprawności wielu z jego posunięć; klucz do względnej brutalności, przyziemności, cynizmu i braku wyczucia przy wielu innych posunięciach. Był on przeciwieństwem idealisty, toteż nie można go podawać za ideał bez popadnięcia w absurd. Był jednak, podobnie jak większość szlachty, typem szczerze angielskim, nie bez ducha publicznego, a na pewno nie bez patriotyzmu. Kiedy uchwycił władzę osobistą, która zniszczyła bezosobowy i idealistyczny ustrój, było coś angielskiego właśnie w samym nierozsądku tego kroku. Akt zabicia króla nie ciąży, moim zdaniem, w pierwszym rzędzie na nim, a na pewno nie był to czyn typowy dla Cromwella. Było to ustępstwo na rzecz wysokich, nieludzkich ideałów małej grupki prawdziwych purytanów, z którymi Cromwell musiał wejść w kompromis, ale z którymi następnie wszedł w konflikt. Więcej było logiki niż okrucieństwa w tym akcie, co nie było w stylu Cromwella. Traktował on bowiem z bestialskim okrucieństwem Irlandczyków, na których, w świe tle nowego duchowego ekskluzywizmu, patrzono jak na bestie — czy też, jakby brzmiał nowoczesny eufemizm, jak na tubylców. Jego praktyczne usposobienie było raczej skłonne do tego, by „wyrzynać” ludzi w świecie, który on sam uważał za kresy cywilizacji — niż składać z ludzi ofiary w kraju, który był jądrem i forum tej cywilizacji. Nie jest on typowym okazem królobójcy. W pewnym sensie tego rodzaju wyczyn przerastał jego możliwości. Prawdziwi królobójcy zabijają pogrążeni w rodzaj transu czy wizji. Jego zaś nie nękały wizje. Do prawdziwego starcia między religijną a racjonalną stroną siedemnastowiecznego ruchu doszło symbolicznie owego burzliwego dnia pod Dunbar, kiedy bredzący kaznodzieje szkoccy wzięli górę nad Lesliem i zmusili go do zejścia w dolinę, gdzie padł ofiarą cromwellowskiego zdrowego rozsądku. Cromwell oświadczył, że Bóg wydał ich w jego ręce. Wydał ich jednak ich własny Bóg, ciemny, nienaturalny Bóg kalwińskich snów, równie dławiący jak strach nocny i równie przemijający.
Dnia tego triumf odniósł raczej wig niż purytanin. Anglik ze swym arystokratycznym zmysłem do kompromisu. Nawet to, co nastąpiło po śmierci Cromwella, a mianowicie Restauracja, stanowiło kompromis arystokratyczny, czy nawet kompromis wigowski. Pospólstwo mogło wiwatować jakby na cześć króla średniowiecznego, ale Protektorat i Restauracja były sobie o wiele bliższe, niż to rozumiało pospólstwo. Nawet w tych powierzchownych sprawach, w których wydawało się, że nadszedł ratunek, okazał się on w końcu tylko przerwą dla złapania oddechu. Tak więc reżim purytański powstał głównie dzięki jednej rzeczy nieznanej średniowieczu — to jest militaryzmowi. Wyborowe wojska zaciężne, brutalnie ćwiczone, ale dobrze płatne, były tym nowym i obcym narzędziem, przy pomocy którego purytanie opanowali władzę. Wojska te rozpuszczono, a ich powrotowi sprzeciwiali się zarówno torysi jak wigowie. Ale ich powrót wydawał się zawsze niedaleki, ponieważ leżał w duchu nowego, surowego świata trzydziestoletniej wojny. Odkrycie jest chorobą nieuleczalną, a odkryto wtedy, że tłum można zamienić w żelaznego stunoga, kruszącego tłumy większe, lecz mniej zwarte. Podobnie ocalono od purytanów resztki Bożego Narodzenia, jednakże Dickens musiał ratować je ponownie przed utylitarystami, a ktoś będzie je może znów musiał ratować przed jaroszami i abstynentami. Dziwna armia przeszła i znikła jak jakaś inwazja muzułmańska. Wywarło to jednak skutek, który zbrojna odwaga i zwycięstwo wywierają zawsze, choć był to tylko skutek ujemny. Dzieje nasze uległy ostatecznemu załamaniu. Załamało się przy tym wiele rzeczy, a może i buntowniczy duch ludu w naszym kraju. Jest pewna symboliczna gra słów w tym, że ludzie ci założyli Nową Anglię w Ameryce, wtedy, gdy nie udało im się założyć jej w Anglii. Choć brzmi to jak paradoks, było jednak coś prehistorycznego w prymitywizmie ich nowatorstwa. Nawet stare i dzikie rzeczy, na które się powoływali, stawały się dziksze w miarę stawania się nowszymi. Tego, co się nazywa ich żydowskim sabatem, przestrzegali tak ściśle, że w porównaniu z nimi najortodoksyjniejszy żyd zasługiwałby na ukamienowanie za niedbałość. Oni to (a biorąc ogólnie, cały ich wiek) obrócili palenie czarownic z epizodu w epidemię. I burzyciele, i to, co zburzyli, zniknęli razem. Została jednak po nich pamięć czegoś szlachetniejszego od małostkowego legalizmu niektórych cynicznych wigów, którzy ciągnęli dalej ich dzieło. W pierwszym rzędzie byli oni anty-historyczni, jak futuryści włoscy. Była w nich ta nieświadoma wielkość, która przebijała się w fakcie, że samo ich świętokradztwo było publiczne i uroczyste jak sakrament. Nawet jako obrazoburcy nie przestali być rytualistami. Był to tylko zupełnie podrzędny przykład ich dziwnej i gwałtownej prostoty, kiedy jeden z nich, w obliczu potężnego tłumu na ulicy Whitehall, ściął głowę średniowiecznego pomazańca. Inny zaś, daleko na zachodzie wyspy brytyjskiej, ściął głóg z Glastonbury25, z którego wyrosły całe dzieje Brytanii.
XIV. Triumf Wigów
Można wierzyć lub nie, że reformacja rzeczywiście coś zreformowała, nie ulega natomiast wątpliwości, że Restauracja niczego naprawdę nie odrestaurowała. Karol II nie był nigdy królem w dawnym tego słowa znaczeniu. Był on przywódcą opozycji w stosunku do swych własnych ministrów. Będąc zręcznym politykiem utrzymał się na swym oficjalnym stanowisku, jego zaś brat i następca był niewiarogodnie głupim politykiem, toteż utracił to stanowisko. Tron był już tylko jednym z urzędów. Pod pewnymi względami Karol II nadawał się do tego bardziej nowoczesnego świata, który się wówczas zaczynał rodzić. Był on człowiekiem wieku raczej osiemnastego niż siedemnastego. Był dowcipny jak bohater komedii. Jednak już komedii Sheridana, a nie Szekspira. Był jeszcze bardziej nowoczesny, kiedy z rozkoszą bawił się czystymi eksperymentami Royal Society i pochylał się pożądliwie nad zabawkami, z których miały wyróść okropne machiny wiedzy. Zarówno on sam, jak i jego brat mieli dwa wspólne ogniwa ze sprawą, która przegrywała w Anglii. Nacisk na te ogniwa spowodował upadek ich dynastii. Pierwszą więzią, której wpływ malał zresztą w praktyce z upływem lat, była oczywiście nienawiść do ich religii. Drugą, która rosła w miarę jak zbliżał się następny wiek, był ich związek z monarchią francuską. Zanim przejdziemy do stulecia znacznie mniej religijnego, musimy się załatwić ze sporem religijnym. Sprawa to jednak powikłana i prawda nie jest łatwa do wykrycia.
25
The Thorn of Glastonbury — ze starożytnym opactwem benedyktyńskim w Glastonbury wiąże się legenda o głogu zakwitającym na Boże Narodzenie. Głóg ten miał wypuścić pędy z pielgrzymiego kija Józefa z Arymatei, któremu stara legenda przypisuje zbudowanie pierwszej świątyni chrześcijańskiej w Anglii, w miejscu, w którym później powstało opactwo (przyp. tłum.).