Bolingbroke uosabia cały splot przekonań, które zaważyły silnie na dziejach Anglii, ale które straciliśmy z oczu na ostatnich zakrętach dziejów. Bez zrozumienia tych przekonań nie pojmiemy jednak naszej przeszłości ani, muszę dodać, naszej przyszłości. Rzecz ciekawa, że najlepsze książki angielskie osiemnastego wieku pełne są tych spraw, a jednak nowoczesna kultura nie dostrzega ich tam. Pełno ich u dra Johnsona, który właśnie te sprawy miał na myśli, kiedy potępiał rządy mniejszości w Irlandii oraz kiedy mówił, że diabeł był pierwszym wigiem. Pełno ich u Goldsmitha. Do nich sprowadza się cała pointa subtelnego poematu „Wieś opuszczona”. Wyłożone są one również teoretycznie z wielką jasnością i odwagą w „Proboszczu z Wakefield”. Pełno ich u Swifta, który znalazł na tym polu intelektualne braterstwo broni z samym Bolingbrokeem. W czasach królowej Anny takie było zapewne zdanie większości ludzi w Anglii. Ale mniejszość zaczęła rządzić — nie tylko w Irlandii.
Te przekonania, po mistrzowsku wyłożone przez Bolingbroke’a, miały wiele aspektów. Może najważniejsze w praktyce było przekonanie, że jedną z cnót despoty jest dystans. Kacyk lokalny najdotkliwiej zatruwa ludziom życie. Z tej tezy wynika truizm, że dobry król jest nie tylko czymś dobrym, ale może najlepszym. Wynikał z niej również paradoks, że nawet zły król jest królem dobrym, ponieważ jego ucisk osłabia szlachtę i zmniejsza nacisk na pospólstwo. Jeśli jest tyranem, torturuje głównie tych, którzy torturują. Zamordowanie przez Nerona własnej matki nie wyszło może na dobre jego duszy, nie była to jednak wielka strata dla cesarstwa. Bolingbroke miał więc zupełnie racjonalistyczną teorię jakobityzmu. Poza tym miał on umysł subtelny i typowy dla osiemnastego wieku: był wolnomyślnym deistą i miał jasny i klasyczny styl angielski. Miał on jednak w sobie również ducha awanturniczego i wspaniałą odwagę polityczną, i on to wystąpił po raz ostatni na rzecz Stuartów. Pokonali go wielcy możnowładcy wigowscy, stanowiący zespół kierowniczy nowego reżimu szlacheckiego. Mając zaś w pamięci, kto go pokonał, zbędne prawie dodawać, że pokonano go przy pomocy podstępu.
Małe niemieckie książątko wstąpiło na tron, czy też raczej zostało posadzone na tronie jak kukła, a wielki rojalista angielski poszedł na wygnanie. W dwadzieścia lat później pojawia się on znowu i wyznaje ponownie swą żywą i logiczną wiarę w monarchię ludową. Typowe dla zupełnej bezinteresowności i szlachetności jego umysłu było, że dla tego oderwanego ideału skłonny był wzmocnić spadkobiercę króla, którego usiłował był wykluczyć od tronu. Nie przestał nigdy być rojalistą, ale nigdy nie był jakobitą. Nie chodziło mu o rodzinę królewską, ale o urząd króla. Mówił o tym urzędzie z zachwytem w swej wielkiej książce „Król patriota”, napisanej na wygnaniu. Skoro zaś uważał, że prawnuk Jerzego był dostatecznym patriotą, pragnął tylko, by miał w sobie więcej z króla. Na starość zrobił jeszcze jedną próbę, przy pomocy tak mało obiecujących narzędzi, jak Jerzy III i lord Bute. Gdy zaś złamały mu się one w ręce, zmarł z całą godnością sed victa Catoni. Wielka arystokracja kupiecka rosła dalej, aż doszła do pełnej dojrzałości. Chcąc jednak uchwycić dobre i złe strony jej wzrostu, najlepiej będzie przeanalizować, od pierwszego do ostatniego, nieudolne zamachy stanu Bolingbroke’a. W pierwszym dążył on do pokoju z Francją i do zerwania związku z Austrią. W drugim zmierzał znów do pokoju z Francją i do zerwania związku z Prusami. W przerwie między jednym a drugim nasienie lichwiarskich panów na Brandenburgu wybujało potężnie. Byli oni już wówczas cudownym dzieckiem, które miało się stać tak ogromnym problemem Europy. Pod koniec tej epoki Chatham, który uosabiał i nawet stworzył — przynajmniej jeśli chodzi o pozory zewnętrzne — wszystko to, co określamy jako imperium brytyjskie, był u szczytu sławy własnej i swego kraju. Reprezentował on pod każdym względem nową Anglię, zrodzoną z rewolucji, szczególnie zaś pod tymi względami, pod którymi ten ruch wydaje się wielu ludziom sprzeczny w sobie, mimo że stanowił najbardziej zwartą całość. Tak więc Chatham był wigiem, a nawet w swoisty sposób był liberałem, tak jak jego syn. Był jednak również imperiatistą, a nawet — mówiąc dzisiejszym językiem — Jingo29. Partia zaś wigów była konsekwentnie partią Jingo. Był on arystokratą, jako że wszyscy politycy byli wówczas arystokratami. Był jednak również zabitym komercjalistą — nieledwie kartagińczykiem. W związku z tym pozostaje pewna jego cecha, która panujący kierunek arystokratyczny uczyniła może bardziej ludzkim, ale zmienić go nie mogła. Mam tu na myśli jego umiejętność posługiwania się warstwami średnimi. James Wolfe, który padł szczytnie, wypędzając Francuzów z Quebeku, był właśnie młodym żołnierzem średniej szarży. Robert Clive, który otworzył Anglikom złote bramy Indii, był młodym urzędnikiem Kompanii Wschodnioindyjskiej. Była to jedna z mocnych stron osiemnastowiecznej arystokracji, że potrafiła ona gładko posługiwać się bogatszą burżuazją. Nie w tym szwie miało się rozedrzeć społeczeństwo. Chatham był wymownym mówcą parlamentarnym i choć parlament ciasny był wówczas jakby jakiś senat, był to jednak senat złożony z senatorów wielkiej miary. Samo to słowo przypomina nam spiżowe dźwięki tych szlachetnych rzymskich okresów, którymi lubili się posługiwać. Słusznie zwiemy te okresy klasycznymi, choć niesłusznie zimnymi. Pod pewnymi względami nie mogło być niczego dalszego od całej tej subtelnej, choć kwiecistej uczoności, tej książęcej i patrycjuszowskiej uprzejmości, od całej tej atmosfery wolności i przygód na morzu — niż małe śródlądowe państewko skąpych sierżantów z Poczdamu, musztrujących zwykłych dzikusów na prostych żołnierzy. A jednak ich wielki szef był jakby cieniem Chathama padającym na świat — tym rodzajem cienia, który wyolbrzymia zarazem i zniekształca. Angielscy lordowie, których pogaństwo uszlachetnione było patriotyzmem, widzieli tu coś pokracznego, co wytosło z ich własnych teorii. To, co u Chathama było pogaństwem, u Fryderyka Wielkiego było ateizmem. Co zaś u pierwszego było patriotyzmem, u drugiego trudno określić inaczej niż nazwą prusactwa. Ludożercza teoria społeczności, która z samego swego przyrodzenia może pożerać inne społeczności, wtargnęła w świat chrześcijański. Jej autokracja i nasza własna arystokracja zbliżyły się do siebie i wydawały się przez pewien czas jakby zaślubione, nie wcześniej jednak zanim umarł Bolingbroke, który na łożu śmierci uczynił gest, jak gdyby pragnął wzbronić zapowiedzi na to małżeństwo.
XV. Wojna z wielkimi republikami
Nie zrozumiemy osiemnastego wieku póki będziemy przypuszczali, że krasomówstwo jest rzeczą sztuczną, ponieważ jest dziełem sztuki. Nie popełniamy tego błędu przy żadnej innej ze sztuk. O człowieku uderzającym w klawisze z kości słoniowej na drewnianym fortepianie mówimy, że „gra z dużym uczuciem”. Mówimy to samo, jeśli wylewa swą duszę drapiąc kocie jelito, po zaprawie równie starannej jak u akrobaty. Ciągle jeszcze prześladuje nas przesąd, że werbalny kształt i werbalny efekt muszą być w pewnej mierze wyrazem hipokryzji, jeśli stanowią więź między rzeczami tak żywymi, jak człowiek i tłum. Nie dowierzamy uczuciom mówcy dawnych czasów, ponieważ jego okresy były zaokrąglone i toczone jak gdyby dla przekazania uczuć potomności. Otóż wszelką krytykę wielkich ludzi XVIII stulecia trzeba poprzedzić założeniem, że byli to artyści w najdoskonalszym i najszczerszym sensie. Ich krasomówstwo było nierymowaną poezją i miało ludzkie strony poezji. Nie była to nawet poezja ametryczna. Wiek ten pełen był wielkich okresów, wygłaszanych często za podnietą wielkich chwil, mających w sobie rytm i kadencję pieśni jakby człowieka myślącego pod takt melodii. Zwrot Nelsona: „Z honorem je zyskałem, z honorem umrę wraz z nimi”, ma więcej rytmu niż niejeden tzw. vers libre. Patryka Henryego „Daj mi wolność lub śmierć” mogłoby być wielkim wierszem poematu Walta Whitmana.