Выбрать главу

schronienie w małym miasteczku po drugiej stronie Pirenejów, w Aragonii, w prowincji Huesca. Cztery godziny od Tuluzy. Kompletne zadupie.

Zapierające dech w piersiach piękno, puste drogi, na których nie spotyka się żywej duszy. Nikomu nie przyszłoby do głowy, by go tu szukać. Nikt go tutaj nie znał. Tutaj był po prostu Francuzem. Przynajmniej dla Pedra i kilku innych, z którymi spotykał się dopiero od dwóch tygodni, ale których ośmielał się już uważać za przyjaciół. Dla Pedra, który ciągnąc opierającego się na nim Servaza, zatrzymywał się co trzy metry, by świętować zwycięstwo Hiszpanii z niemal każdym mieszkańcem miasteczka. Kilka dni wcześniej zadzwonił do niego dyrektor: odkryli źródło przecieku prasowego. Nie było przecieku – przynajmniej ze strony policji. Wrócili, by przycisnąć szefa kafejki internetowej – Servaz przypomniał sobie Patricka, kierownika o małych, zimnych oczkach za okularowymi szkłami – który przyznał się, że zaraz po ich wyjściu zadzwonił do prasy. Wyglądało na to, że na podstawie opisu Patricka dziennikarz sam się domyślił, że chodzi o Servaza. Kiedy Patrick powiedział mu, że gliniarze dostali e-maila wysłanego z jego kafejki, że szukali wysokiego mężczyzny mówiącego z lekkim akcentem i wyglądali na spanikowanych, reporter natychmiast przypomniał sobie najgłośniejszą aferę kryminalną ostatnich lat.

– Masz szczęście – odezwał się Servaz do Pedra, gdy tak szli objęci.

– Dlaczego?

– Że tutaj mieszkasz.

Pedro wzruszył ramionami. Weszli przez drzwi hotelu i ruszyli korytarzem w stronę wewnętrznego patio. Na wysokości pięter w poprzek białych murów biegły drewniane galeryjki ozdobione zielonymi roślinami w donicach i starymi meblami. W powietrzu unosił się przyjemny zapach wypranej bielizny i jaśminu. Weszli po schodach na trzecie piętro i Pedro pchnął drzwi pokoju, których Servaz nigdy nie zamykał.

– Któregoś dnia opowiesz mi, co ci się przydarzyło – powiedział, kładąc go na łóżku. – Jestem ciekaw. Człowiek nie rozwala się tak bez powodu.

– Jesteś… filozofem… amigo.

– Tak, jestem filozofem. Na pewno przeczytałem mniej książek niż ty – dodał Pedro, rzucając okiem na książki łacińskich pisarzy na komodzie i zdejmując mu buty. – Choć kilka mimo wszystko przeczytałem. Ale przede wszystkim umiem czytać serca. Ty potrafisz czytać tylko słowa.

Poza książkami w jego małym pokoju było niewiele rzeczy: walizka, jakieś ubrania, walkman (nikt oprócz niego już takich nie używał) i płyty CD z symfoniami Mahlera. Na tym właśnie polega przewaga muzyki nad książkami – mawiał zawsze. Zajmuje mniej miejsca.

– Kocham cię, hombre.

– Jesteś pijany. Dobranoc – powiedział Pedro. I zgasił światło.

O siódmej rano obudził Servaza huk młotów pneumatycznych, trąbienie klaksonów, robotnicy nawołujący się głosami mocnymi jak u śpiewaków operowych. Servaz po raz kolejny zaczął się zastanawiać, jak ten kraj to robi, że tak mało śpi. Przez dłuższą chwilę leżał, wpatrując się w sufit – bezwładny i pusty jak marionetka, której przecięto sznurki. Czuł straszny niesmak w ustach i nieświeży oddech. Miał okropną migrenę. Wstał.

Powlókł się do łazienki. Bez pośpiechu. Nikt nigdzie na niego nie czekał.

Donikąd już mu się w życiu nie spieszyło.

Zmoczył ramiona i kark letnią wodą z prysznica. Umył zęby i włożył

ostatnią czystą koszulę. Napełnił kubek do zębów wodą z kranu i wrzucił

do niej tabletkę aspiryny.

Dziesięć minut później szedł główną ulicą wśród unoszącego się w powietrzu kurzu budowy, opuścił ją, przechodząc przez bramę, i ruszył

wąską, zacienioną uliczką, która pięła się w stronę stromego wzgórza.

Dookoła niego budziło się miasto. Przez otwarte okna domów słyszał

odgłosy pobudki. Wciągał w nozdrza zapach kawy i kwiatów ożywionych porankiem. Słyszał krzyk dzieci. Różne stacje radiowe bez końca świętujące zwycięstwo. Chłonął całą tę energię, jaką czuł wokół siebie, całe to życie. Pomyślał o wiadomościach na temat kryzysu gospodarczego, o wszystkich tych dziennikarzach, którzy mówią o sprawach, na których się nie znają, o narodach, o których nic nie wiedzą, a tylko powtarzają liczby i statystyki. I o wszystkich tych bankierach, ekonomistach, drapieżnych spekulantach, nieuczciwych finansistach, ślepych politykach.

Powinni tu przyjechać, żeby zrozumieć. Tutaj ludzie żyją. Chcą żyć.

Pracować. Istnieć. A nie tylko przetrwać.

Nie to, co ty, pomyślał.

Wspiął się na wzgórze. Ponad dachami miasta samolot lecący z Francji na południe zostawił za sobą biały ślad na bladoniebieskim niebie.

Servaz doszedł do katedry schowanej wśród sosen na samym brzegu urwiska. Przeszedł wzdłuż długiej kolumnady, pokonał kilka schodów i znalazł się w cienistym, chłodnym wirydarzu. Okrążył zbiornik z zielonkawą wodą i dalej ruszył w górę ścieżką, która wiła się najbardziej zaokrągloną częścią wzgórza i kończyła na szczycie urwiska. Wyszedł na słońce. Znajdował się teraz ponad katedrą i miastem. To stąd rozciągał się najlepszy widok. Wielki, ośmiometrowy Chrystus rozkładał ramiona, rozciągając iluzoryczne błogosławieństwo na cały region, aż po Pireneje.

Cudowna panorama… Jednak to nie widok sprawiał, że przychodził

tu każdego ranka, lecz urwisko. I przepaść. To była pokusa. Droga do wolności. Pielęgnował w sobie tę myśl od jakiegoś czasu, ale od przejścia do czynu powstrzymywało go jedno imię: Margot. On akurat dobrze wiedział, jak to jest stracić ojca w taki sposób. Dużo też myślał o Davidzie.

Samobójstwo, gdy raz mu się otworzy drzwi, staje się trudnym do wykwaterowania lokatorem. Długo się zastanawiał i doszedł do wniosku, że jeśli podejmie decyzję, to się stanie tutaj. Ten sposób będzie najlepszy.

Upadek z trzydziestu metrów, żadnego ryzyka niepowodzenia. Żadnej odrażającej śmierci w hotelowym pokoju. Piękny lot. W promieniach słońca i błękicie. I wymarzona sceneria.

Bawił się tą myślą od wielu dni, a może tygodni. To była tylko myśl.

Nie miał zamiaru przejść do działania. Przynajmniej na razie. Ale już sama myśl była pocieszająca. Wiedział, że ma depresję, że istnieją sposoby, by ją leczyć – ale nie miał na to ochoty. Za dużo napatrzył się na śmierć, pochował zbyt wielu ludzi, zaznał zbyt wielu zdrad. Był znużony.

Zmęczony. Pragnął odpoczynku i zapomnienia, ale wszystko bez przerwy wracało, ciągle i ciągle. Miał już dosyć twarzy Marianne w swojej pamięci, twarzy swoich rodziców i innych ludzi. Był przekonany, że nie żyje i że podobnie jak w wypadku innych ofiar Szwajcara, jej ciało nigdy się nie odnajdzie. Chciała uratować syna… Ale też zdradziła Servaza. Mimo wszystko chciał wierzyć, że ich spotkanie było szczere, że nie spała z nim wyłącznie z wyrachowania. Jednak myśl o tym, co musiała przejść przed śmiercią, za każdym razem była dla niego tak samo nie do zniesienia jak patrzenie prosto w słońce.