Выбрать главу

Lawina… Był pogrzebany w śnieżno-lodowej trumnie; zaczynało mu brakować powietrza, a zimno coraz bardziej paraliżowało jego kończyny.

Wreszcie sonda trafiła na niego i ktoś zaczął wściekle odgarniać śnieg.

Oślepiające światło na twarzy, haust świeżego powietrza, które wdychał

łapczywie otwartymi ustami, i twarz, która pojawiła się nad otworem.

Twarz Hirtmanna… Szwajcar zanosił się śmiechem, mówił: „Adieu, Martin” – i zasypywał dziurę…

Pominąwszy kilka wariantów, sen zawsze kończył się mniej więcej w ten sam sposób.

Choć Servaz w rzeczywistości przeżył lawinę, w swoich koszmarach umierał. W pewien sposób owej nocy tam, na górze, jakaś jego część faktycznie umarła.

Co w tamtym czasie robił Hirtmann? Gdzie był? Servaz poczuł

dreszcz, jeszcze raz oczyma duszy widząc niewyobrażalny majestat zaśnieżonego krajobrazu. Przypomniał sobie szczyty o zawrotnej wysokości, strzegące zagubionej doliny, budynek o grubych murach, szczęk zamków rozlegający się w opustoszałych korytarzach… I wreszcie drzwi, zza których dochodziła dobrze znana muzyka Gustava Mahlera, ulubionego kompozytora Servaza, ale także Hirtmanna.

– Rychło w czas – powiedział siedzący obok niego Pujol.

Servaz w roztargnieniu rzucił okiem na ekran. Jakiś gracz opuszczał

boisko, na jego miejsce wchodził inny. Servaz zrozumiał, że chodzi o wspomnianego Anelkę. Spojrzał w lewy górny róg ekranu: siedemdziesiąta pierwsza minuta i ciągle 0:0. To pewnie z tego powodu atmosfera w barze była napięta. Jakiś spocony, zwalisty typ z rudą brodą, ze sto trzydzieści kilogramów żywej wagi, poklepał go po ramieniu, jakby byli dobrymi znajomymi, po czym chuchnął w twarz wysokoprocentowym powietrzem: – Gdybym byt trenerem, sprałbym tym pierdołom tyłki, żeby się trochę ruszyli. Cholera, nawet na mistrzostwa świata nie mają energii.

Servaz zastanawiał się, czy jego sąsiad sam dużo się rusza – poza tym, że przywlókł się tutaj i że chodzi po sześciopaki piwa do delikatesów na rogu.

Policjant pytał samego siebie, dlaczego nie lubi sportu w telewizji.

Czyżby z tego powodu, że jego była żona Alexandra w przeciwieństwie do niego nie przepuszczała żadnego meczu swojej ulubionej drużyny? Przez siedem lat tworzyli związek, o którym Servaz zawsze, od samego początku myślał, że długo nie przetrwa. A mimo to pobrali się i wytrzymali ze sobą aż siedem lat. Wciąż nie potrafił zrozumieć, dlaczego potrzebowali tak dużo czasu, by uświadomić sobie oczywistą rzecz: pasowali do siebie jak talib do libertynki. Co z tego zostało poza osiemnastoletnią córką? Servaz był jednak dumny ze swojej Margot. O tak, bardzo dumny. Choć wciąż nie przywykł do jej wyglądu, do jej piercingu i fryzur, dziewczyna szła w jego, Martina, ślady – a nie w ślady matki. Tak jak on lubiła czytać i tak jak on zapisała się na najbardziej prestiżowe kursy przygotowawcze z literatury w regionie, Marsac. Przyjeżdżali tu najlepsi studenci mieszkający w promieniu setek kilometrów, niektórzy nawet z Montpellier czy Bordeaux.

Po głębszym namyśle musiał przyznać, że w wieku czterdziestu jeden lat jego życiowe zainteresowania ograniczają się zaledwie do dwóch zagadnień: praca i córka. No i książki. Ale książki to co innego – to nie jedno z zagadnień, ale całe jego życie.

Czy to wystarczy? A wokół czego koncentruje się życie innych?

Spojrzał na dno kufla po piwie, w którym zostały już tylko ślady piany, i uznał, że już dość wypił tego wieczoru. Poczuł nagłe parcie na pęcherz i ruszył przez tłum ku drzwiom toalety. W środku było obrzydliwie brudno. Plecami do niego załatwiał się łysy facet, Servaz słyszał dźwięk moczu uderzającego o emaliowane wnętrze pisuaru.

– Co za banda połamańców – powiedział mężczyzna, gdy gliniarz rozpiął spodnie i stanął obok niego. – Wstyd patrzeć na coś takiego.

Zapiął rozporek i wyszedł, nie zadając sobie trudu, by umyć ręce.

Servaz długo mydlił i płukał swoje, wysuszył je pod suszarką, a potem, wychodząc, zanim złapał za klamkę, której przed chwilą dotykał

mężczyzna, naciągnął rękaw na prawą dłoń.

Krótki rzut oka na ekran i już wiedział, że nic się nie zmieniło, choć spotkanie dobiegało końca. Widownia była jak wulkan kipiący z frustracji.

Servaz pomyślał, że jeśli nic się nie zmieni, dojdzie do rozruchów, i wrócił

na miejsce.

Jego sąsiedzi wydawali z siebie okrzyki w stylu: „Iiidź!”, „Podaj piłkę, oż kurwa, no podaj ją!” „Na prawą stronę! Na prawooo!” – znak, że coś się dzieje – gdy poczuł w kieszeni znajome wibracje. Sięgnął do spodni i wyciągnął telefon – nie smartfona, ale starą dobrą nokię. Ekran był

podświetlony – znak, że i tutaj coś się dzieje. Odczytał wiadomość – trzy ósemki: aparat zdążył już przekierować rozmowę na automatyczną sekretarkę.

Servaz wystukał numer.

Zastygł.

Ten głos w słuchawce… Wystarczyło mu pół sekundy, by go rozpoznać. Czasoprzestrzeń się skurczyła, jakby do pokonania dwudziestu lat, które upłynęły od czasu, gdy słyszał go po raz ostatni, wystarczyły dwa uderzenia serca. Nawet teraz, po tak długim czasie, na dźwięk znajomego głosu poczuł mrowienie w żołądku.

Miał wrażenie, jakby sala zaczęła wirować. Okrzyki, słowa zachęty, jazgot wuwuzeli odpłynęły, ginąc we mgle. Teraźniejszość skurczyła się do mikroskopijnych rozmiarów. Głos mówił:

„Martin? To ja, Marianne. Oddzwoń, proszę. To bardzo ważne.

Błagam, zadzwoń do mnie, jak tylko odsłuchasz tę wiadomość…”

Głos z przeszłości, ale także głos, w którym brzmiało przerażenie.

Samira Cheung rzuciła skórzaną kurtkę na łóżko i spojrzała na potężnego mężczyznę, który palił oparty o poduszki.

– Musisz się zwijać. Idę do pracy.

Facet, który siedział na jej łóżku, był od niej o ładnych trzydzieści lat starszy, miał ewidentną nadwagę i siwe włosy na klatce piersiowej, ale Samira miała to gdzieś. Tym razem było fajnie i tylko to się dla niej liczyło.

Ona także nie była miss piękności. Od czasu liceum wiedziała, że większość mężczyzn uważa ją za brzydką – a raczej, że ma brzydką twarz, podczas gdy reszta jej ciała jest wyjątkowo atrakcyjna. W dziwnym poczuciu ambiwalencji, jakie w nich budziła, szala wagi przechylała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Samira Cheung radziła sobie, sypiając z jak największą liczbą mężczyzn; dawno już zauważyła, że największe ciacha niekoniecznie są najlepszymi kochankami, a ona szukała świetnych kochanków – nie czarujących królewiczów.

Wielkie łóżko skrzypnęło, gdy jej brzuchaty amant wygrzebał nogi spod kołdry i pochylił się, by sięgnąć po ubrania poskładane na krześle, niedaleko stojącego lustra, które odbijało część poddasza. Pozostałą część pomieszczenia zajmowały pajęczyny, kurz, wiszący na jednej z belek barokowy żyrandol, w którym nie działała połowa żarówek, dywaniki z trzciny, wygrzebane na targu staroci hiszpańskie meble: komoda i szafa.

Samira włożyła majtki i T-shirt, po czym ulotniła się przez dziurę w podłodze.

– Wódka? Kawa?! – zawołała z dołu.

Weszła do malutkiej, pomalowanej na czerwono kuchni i włączyła ekspres na kapsułki. Pomieszczenie wielkością przypominało kambuz na statku. Nad głową Samiry paliła się goła żarówka. Reszta wielkiego domu tonęła w ciemnościach. Nic dziwnego; Samira nabyła tę leżącą dwadzieścia kilometrów od Tuluzy ruinę w poprzednim roku i odnawiała ją stopniowo, wybierając sobie okazjonalnych kochanków spośród przedstawicieli stosownych profesji – elektryków, hydraulików, murarzy, dekarzy – i na razie zajmowała zaledwie jedną piątą powierzchni mieszkalnej. Wszystkie pomieszczenia na parterze i połowie piętra były puste, podłogi oklejone folią, przy ścianach rusztowania, a na nich ociekające farbą wiadra i pędzle, ona tymczasem przysposobiła sobie pokój na strychu.