Na czerwonej ścianie wymalowała za pomocą szablonu złoty napis: „Teren budowy, obcym wstęp wzbroniony”. Przez T-shirt, na którym widniała życiowa dewiza Samiry I LOVE ME, prześwitywały małe piersi.
Mężczyzna ciężkim krokiem zszedł po stopniach drabiny ustawionej pionowo jak na statku. Wręczyła mu filiżankę parującego espresso i wgryzła się w napoczęte jabłko, które zaczynało brązowieć na kuchennym blacie. Po czym zniknęła w łazience. Pięć minut później przeszła do tymczasowej garderoby: wszystkie jej ubrania wisiały w cienkich
pokrowcach
na
długich
metalowych
stelażach,
majtki
i podkoszulki poukładane były w szufladach plastikowej garderoby, a kilkadziesiąt par butów podpierało ściany.
Włożyła dżinsy z dziurami na kolanach, botki na płaskim obcasie i czysty T-shirt, a do tego nabity ćwiekami skórzany pas. Przypięła kaburę ze służbową bronią i narzuciła na siebie wojskową parkę od deszczu.
– Jesteś tam jeszcze? – rzuciła w drodze do kuchni.
Wielki pięćdziesięciolatek starł z ust resztki dżemu. Przyciągnął ją do siebie, pulchnymi dłońmi chwycił dziewczynę za pośladki. Postała tak przez chwilę, po czym wyswobodziła się z uścisku.
– Kiedy się zajmiesz moim prysznicem?
– W ten weekend nie dam rady. Żona wraca od swojej siostry.
– Znajdź jakiś dzień w tygodniu.
– Mam wypełniony grafik – zaprotestował.
– Nie ma roboty, nie ma pieprzenia – oświadczyła.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– To może w środę po południu. Muszę zobaczyć.
– Klucze będą tam gdzie zwykle.
Zamierzała jeszcze coś powiedzieć, kiedy rozległy się przeraźliwe dźwięki gitarowych riffów i wycie jak z horroru. Pierwsze takty utworu w wykonaniu Agoraphobie Nosebleed, amerykańskiego zespołu śpiewającego grindcore. Gdy wreszcie Samira znalazła telefon, dzwonek zdążył
zamilknąć. Spojrzała na wyświetlony numer: Vincent. Miała oddzwonić, gdy zabrzęczał sygnał przychodzącego esemesa:
Oddzwoń.
Co od razu uczyniła.
– Co się dzieje?
– Gdzie jesteś? – zapytał.
– U siebie, już miałam wychodzić. Mam dzisiaj dyżur. – Tego wieczoru wszyscy panowie z brygady, którzy mogli wziąć L-4, uczynili to. – A ty nie oglądasz meczu?
– Był telefon…
Jakaś pilna sprawa. Na pewno dzwonił dyżurny zastępca prokuratora. Nie ma litości dla miłośników piłki nożnej. W sądzie telewizory z pewnością także były włączone. Jej samej trudno było znaleźć kochanka na ten wieczór: najwyraźniej tym razem futbol był ważniejszy od seksu.
– Dzwonili z prokuratury? – zapytała – O co chodzi?
– Nie, nie z prokuratury.
– Ach tak?
W głosie Espérandieu dało się wyczuć wyjątkowe napięcie.
– Wszystko ci wytłumaczę. Nie musisz jechać do komendy. Wsiadaj w samochód i dołącz do nas. Masz jak zapisać?
Nie zwracając uwagi na gościa, który siedział obok zniecierpliwiony, otworzyła szufladę kredensu, skąd wyjęła długopis i blok karteczek samoprzylepnych.
– Czekaj… Już mam.
– Podaję adres, tam się spotkamy.
Notując, uniosła brew, choć przecież Vincent nie mógł widzieć jej miny.
– Marsac? Ale to jest na prowincji. Kto do was dzwonił?
– Wyjaśnimy ci. Jesteśmy już w drodze. Dołącz do nas jak najszybciej.
Światło błyskawicy za oknem.
– My jesteśmy w drodze? Co za my?
– Martin i ja.
– W porządku. Jadę.
Rozłączyła się. Coś tu nie grało.
3
MARSAC
Deszcz niezmordowanie walił w dach samochodu. Falował w świetle reflektorów, zalewał przednią szybę i drogę, przeganiał zwierzęta do nor i oddzielał od siebie nieliczne auta. Przyszedł z zachodu, jak armia najeźdźcy zdobywająca nowe terytorium. Najpierw straż przednia obwieściła niebezpieczeństwo gwałtownymi porywami wiatru i piorunami, a następnie nad lasy i drogi nadciągnęła ulewa. Nie był to zwykły deszcz.
To był potop. Z ledwością byli w stanie odróżnić leśną drogę i stosy ściętego drzewa. Momentami niebo przecinały błyskawice, ale przez większość czasu widzieli tylko otoczony ciemnością krąg światła z licznymi rozbłyskami, który przemieszczał się przed nimi. Wyglądało to, jakby jakiś kataklizm zatopił zamieszkane ziemie, a oni zmierzali do dna oceanu.
Servaz wpatrywał się w drogę. Wycieraczki pracowały w zdecydowanie przyspieszonym tempie, naśladując rytm uderzeń jego serca. Jakiś czas temu zjechali z autostrady i teraz jechali drogą wiodącą wśród pagórków pogrążonych
w
wiejskich
ciemnościach.
Dla
trzydziestoletniego
mieszczucha, jakim był Espérandieu, przypominało to nurkowanie w rowie tektonicznym na pokładzie okrętu podwodnego. Był przynajmniej zadowolony, że to nie jego szef wybrał podkład muzyczny. Vincent wsunął
do odtwarzacza płytę Queens of the Stone Age i choć raz Martin nie zaprotestował.
Komendant był całkowicie pochłonięty własnymi myślami.
Espérandieu na ułamek sekundy oderwał oczy od drogi. Zobaczył
blask reflektorów i ruch wycieraczek odbijający się w czarnych źrenicach szefa. Servaz patrzył na drogę tak samo jak wcześniej na ekran telewizora: nie widząc. Vincent pomyślał o tamtym telefonie. Od czasu rozmowy w Martinie nastąpiła jakaś metamorfoza. Espérandieu wydedukował, że w Marsac coś się wydarzyło, a głos w słuchawce należał do starej przyjaciółki komendanta. Servaz nic więcej nie powiedział. Poprosił Pujola, by kontynuował oglądanie meczu, a jemu kazał iść za sobą.
Gdy znaleźli się w samochodzie, poprosił go, by zadzwonił do Samiry.
Espérandieu nie miał pojęcia, co się dzieje.
Ulewa trochę się uspokoiła, kiedy scénic znalazł się w tunelu platanów u wjazdu do miasta i zaczęli przemierzać wąskie uliczki.
Samochód trząsł się na bruku.
– W lewo – powiedział Servaz, gdy znaleźli się na placu z kościołem.
Espérandieu nie omieszkał zauważyć dużego wyboru pubów, kafejek i restauracji. Marsac było miastem uniwersyteckim, liczącym 18 503
mieszkańców, spośród których większość stanowili studenci. Był tu wydział literatury, nauk ścisłych, prawa, ekonomii i zarządzania, a także renomowane kursy przygotowawcze. Lubiąca wyraziste porównania prasa nazywała miasteczko „Cambridge południowego wschodu”. Ze ściśle policyjnego punktu widzenia takie nagromadzenie studentów oznaczało nieustające problemy z prowadzeniem pojazdów pod wpływem alkoholu lub innych środków odurzających, handlem marihuaną i amfetaminą oraz pewną liczbę zniszczeń mniej lub bardziej powodowanych zemstą. W