Выбрать главу

każdym razie nic, co miałoby podlegać kompetencjom policji kryminalnej.

– Wygląda na to, że mają awarię prądu. Rzeczywiście, ulice pogrążone były w ciemnościach, nawet w oknach pubów i barów nie paliło się światło. Wewnątrz dostrzegli jasne, ruchome punkty: latarki kieszonkowe. Burza, domyślił się Vincent.

– Jedź dookoła skweru i skręć w drugą ulicę po prawej.

Objechali ogrodzony okrągły skwerek i ruszyli wąską wybrukowaną uliczką pnącą się w górę między fasadami wysokich domów. Gdy przejechali dwadzieścia metrów, w strumieniach deszczu ujrzeli światła radiowozu. Żandarmeria… Ktoś wezwał żandarmerię.

– Co to za cyrk? – zapytał Espérandieu. – Wiedziałeś, że tu będą?

Ustawili się za renówką i citroenem c4 – oba samochody w kolorach żandarmerii. Deszcz lał bez przerwy. Ponieważ Servaz nie odpowiadał, Vincent odwrócił się w jego stronę. Komendant wyglądał na bardziej spiętego niż zazwyczaj. Rzucił zastępcy zakłopotane, ostrożne spojrzenie i wysiadł.

Nie minęło pięć sekund, a jego włosy i koszula były całkowicie przemoczone.

Kilku

funkcjonariuszy

żandarmerii

ubranych

w nieprzemakalne kurtki ze stoickim spokojem stało w strumieniach ulewy. Jeden z żandarmów podszedł do nich i Servaz pokazał mu odznakę. Funkcjonariusz uniósł brwi, by dać wyraz swojemu zdziwieniu faktem, że kryminalni zjawili się tak szybko, choć nie zostali jeszcze poinformowani przez prokuraturę.

– Kto kieruje akcją?

– Kapitan Bécker.

– Jest w środku?

– Tak, ale nie wiem czy…

Servaz ominął żandarma, nie czekając na dalszy ciąg.

– MARTIN!

Odwrócił głowę w lewo. Nieco dalej, w głębi uliczki, stał peugeot 307.

Za kierownicą przez otwarte drzwi zobaczył osobę, której aż do tego wieczoru nie spodziewał się jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.

Zalewająca wszystko woda, oślepiające światła reflektorów, koguty radiowozów, zakapturzone twarze – wszystko było zamazane. Jednak tę sylwetkę

rozpoznałby

w

tysięcznym

tłumie.

Miała

na

sobie

nieprzemakalny płaszcz z podniesionym kołnierzem. W jednej chwili deszcz przemoczył jej kręcone blond włosy uczesane z wyraźnym przedziałkiem i grzywką opadającą na lewą stronę czoła. Tak, to była ona.

Stała prosto, z jedną ręką opartą o drzwi i uniesionym podbródkiem, tak, jak ją zapamiętał. Na jej twarzy malował się strach i ból, ale też duma.

Właśnie ta duma tak mu się kiedyś podobała. Dopóki nie stała się murem między nimi.

– Witaj, Marianne – powiedział.

Puściła drzwi, ominęła je i rzuciła się w jego kierunku. Chwilę później trzymał ją w ramionach. Przez jego ciało przeszedł lekki dreszcz.

Kobietą wstrząsał szloch. Gestem raczej oficjalnym niż zażyłym objął ją, nie przyciskając do siebie. Ile to już lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia?

Wyrzuciła go ze swojego życia, odeszła z innym, znajdując sposób, by zwalić winę na niego. O tak, kochał ją. Być może najbardziej spośród wszystkich kobiet, które były przed nią i po niej. Ale to wszystko działo się w poprzednim wieku, tak dawno temu…

Odsunęła się trochę i spojrzała na niego. Długie, mokre włosy przelotnie musnęły jego policzek. Ciało Martina znowu przebiegł wstrząs, który w jego skali musiał mieć nasilenie czterech stopni. Jej oczy były tak blisko: przypominały dwa zielone, lśniące jeziora. Wyczytał w nich mieszaninę uczuć. Był tam ból, smutek, wątpliwości, strach. Ale także wdzięczność i nadzieja. Maleńka, nieśmiała nadzieja, którą kobieta w nim pokładała. Popatrzył w bok, by uspokoić bicie serca. Minęło dziewiętnaście lat, a ona prawie się nie zmieniła, miała tylko drobne zmarszczki w kącikach ust i oczu.

Przypomniał sobie, co mówiła przez telefon: „Stało się coś strasznego…”. Przez chwilę myślał, że mówi o sobie, że to ona coś zrobiła, dopiero potem dotarło do niego, że chodzi o jej syna: „Hugo… Znalazł

martwą kobietę w jej domu… Wszystko wskazuje na niego, Martin…

Oskarżą go…”. Miała ściśnięte gardło, a jej głos był tak zdławiony szlochem, że Servaz nie zrozumiał nawet połowy z tego, co mówiła. „Co się stało?” „Zadzwonił do mnie… Był naćpany… Obudził się w domu tej kobiety, a ona była… martwa…” To brzmiało absurdalnie, nie miało sensu. Pomyślał, że jest pijana albo czegoś się nałykała. „Marianne, nic nie rozumiem. O czym ty mówisz? Co to za kobieta?” „Uczy w Marsac.

Jedna z wykładowczyń”.

Marsac. To tam, gdzie uczy się Margot. Trudno mu było ukryć niepokój nawet przez telefon. Potem uprzytomnił sobie, że w Marsac – w liceum, college’u i na uniwersytecie – musi być w sumie ze stu wykładowców. Jakie jest prawdopodobieństwo, że akurat ta kobieta uczyła Margot? „Martin, oskarżą go… Jest niewinny. Hugo nie byłby zdolny do czegoś takiego. Proszę cię, musisz nam pomóc…”

– Dziękuję, że przyjechałeś – oznajmiła. – Ja…

Powstrzymał ją gestem.

– Nie teraz. Wracaj do siebie. Skontaktuję się z tobą.

Spojrzała na niego wyczerpana. Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się na pięcie, wsiadła do samochodu i odjechała.

– Kapitan Bécker?

– Tak.

Znowu machnął legitymacją, choć w panujących w domu ciemnościach trudno było cokolwiek zobaczyć.

– Komendant Servaz, policja kryminalna z Tuluzy. A to porucznik Espérandieu.

– Kto pana zawiadomił? – zapytał z miejsca Bécker.

Przysadzisty mężczyzna niewiele po pięćdziesiątce, źle sypiający, jeśli sądzić po worach pod oczami. Wyglądał na wstrząśniętego tym, co zobaczył. Był wyraźnie nie w sosie. Kolejny gość, którego oderwali od meczu.

– Świadek – odpowiedział wymijająco. – A was?

Bécker sapnął, jakby miał opory przed dzieleniem się informacjami z nieznajomymi.

– Sąsiad. Oliver Winshaw, Anglik. Mieszka tam, po drugiej stronie ulicy.

Wskazał jakiś punkt za ścianą.

– Co widział?

– Okno jego gabinetu wychodzi na ogród. Widział młodego człowieka siedzącego na brzegu basenu i mnóstwo lalek unoszących się na wodzie.

Uznał to za dziwne i zadzwonił do nas.

– Lalek?

– Tak. Sami zobaczycie.

Salon, w którym się znajdowali, tonął w ciemnościach, tak jak całe Marsac. Drzwi wychodzące na ulicę były otwarte i pokój oświetlały jedynie światła zaparkowanych na zewnątrz samochodów, kładąc na ścianach długie cienie obecnych w nim postaci. W półmroku Servaz dostrzegł

otwartą kuchnię, okrągły szklany stół, na którego blacie tańczyły girlandy odblasków, cztery krzesła kute ze stali, kredens, a za filarem schody prowadzące na górę. Przez otwarte na oścież drzwi balkonowe wpadało z ogrodu wilgotne powietrze. Servaz pomyślał, że ktoś musiał je zablokować, żeby nie trzaskały. Słyszał odgłosy deszczu i szelest miotanych wiatrem liści.

Jakiś żandarm przeszedł obok nich. Snop światła jego latarki na chwilę wydobył z mroku ich sylwetki.

– Właśnie instalują agregat – oznajmił Bécker.

– Gdzie jest chłopak? – zapytał Servaz.

– W furgonetce. Pod dobrą opieką. Zabierzemy go na posterunek.

– A ofiara?

Żandarm wskazał palcem sufit.