— Jazda!
Któryś z więźniów próbuje pomóc ramieniem. Za późno! Podchodzi nadzorca.
— Co się stało?
— Nic się nie stało.
— Jazda! Prędzej!
Człowieczek znowu próbuje gwałtownym zrywem pociągnąć wózek. Daremnie. Nieludzki wysiłek wywołuje atak kaszlu. Człowieczek zasłania się dłonią.
Nadzorca czeka w milczeniu, aż atak minie.
— Pokaż rękę.
Wyciągnięta dłoń jest zakrwawiona.
— Tak… Odwróć się.
Na więziennej kurtce, na plecach, znak. Nadzorca przerysowuje znak do notesu.
— Do lekarza!
Inny więzień zajmuje miejsce chorego.
— Jazda! — To w jednakowym stopniu odnosi się do obu — do tego, który od tej chwili będzie ciągnął wózek, i do tamtego, który już nie jest do tego zdolny.
— Przepraszam, panie nadzorco, czy nie można…
— Powiedziałem, do lekarza!
Nadzorca patrzy na oddalające się przygarbione plecy i jeszcze raz sprawdza notatkę w notesie: AD 15/13264. Cóż, wszystko jest jasne. Trójkąt oznacza dezercję, kwadrat dożywotnie więzienie, piętnasty barak, więzień numer trzynaście tysięcy dwieście sześćdziesiąt cztery. Dożywotnie więzienie. Wszystko się zgadza, tylko że dla tego człowieka najwidoczniej zbliża się już koniec kary. Plantacje bawełny.
— Heej raz!
Lśniący nikiel, szkło, rozproszone światło luminescencyjnych lamp i jakaś nieomal materialna, sterylna czystość.
Szare, nieco zmęczone oczy człowieka w białym fartuchu patrzą uważnie przez grube szkła okularów. Tu, w podziemnych obozach koncentracyjnych Medeny, życie ludzkie ceni się nadzwyczaj wysoko. Jakżeby inaczej! Każdy więzień, zanim dusza jego stanie przed najwyższym trybunałem, musi odkupić swoją winę wobec tych, którzy w dalekich głębinach kosmosu toczą niebywałą w historii bitwę o hegemonię macierzystej planety. Ojczyźnie potrzebny jest uran. Na każdego więźnia dany jest plan i dlatego życie człowieka jest równie cenne jak wydobyta przez niego ruda. Niestety, w tym wypadku…
— Ubieraj się!
Długie chude ręce pospiesznie wciągają kurtkę na kościste ciało.
— Stań tutaj!
Lekkie naciśnięcie pedału i sakramentalny znak przekreśla czerwony krzyż. Od tej chwili więzień AD 15/13264 ponownie może używać imienia i nazwiska — Arp Zumbi. Zrozumiały przejaw miłosierdzia dla tych, którym przyjdzie pracować na plantacjach bawełny.
Plantacje bawełny. Nikt o nich nie wie nic dokładnego, wyjąwszy fakt, że stamtąd się nie wraca. Chodzą plotki, że w gorącym, pozbawionym wilgoci klimacie ciało ludzkie zamienia się w suchy chrust — świetne paliwo dla pieców krematoryjnych.
— Idź już. Masz tu zwolnienie z pracy.
Arp Zumbi okazuje swoje zwolnienie wartownikowi, wchodzi do baraku i czuje niezmienny zapach karbolu. Barak przypomina wielki szalet kolejowy. Gęsty zapach karbolu i kafelki. Monotonię białych ścian urozmaica tylko ogromny plakat: Za ucieczkę — śmierć na torturach. Jeszcze jedno świadectwo, jak ceni się tu ludzkie życie — jeżeli już trzeba kogoś zabić, należy to zrobić możliwie najefektowniej.
Pod jedną ścianą znajduje się coś w rodzaju gigantycznego pszczelego plastra, to miejsca do spania, rozgrodzone na oddzielne komórki. Wygodnie i higienicznie. Na białym plastyku widać najmniejszą plamkę. Komórki zaś wymyślono nie dla komfortu. To przecież katorga, a nie sanatorium, jak lubi powtarzać głos, który przeprowadza codzienną psychoterapię. Podział na komórki wyklucza możliwość kontaktu między więźniami nawet w nocy, kiedy czujność wartowników nieco słabnie.
W ciągu dnia nie wolno kłaść się, więc Arp Zumbi siedzi na ławce. Arp Zumbi myśli o plantacjach bawełny. Transport zwykle kompletuje się raz na dwa tygodnie. W skład transportu wchodzą więźniowie ze wszystkich obozów. W dwa dni później przywiozą tu nową partię więźniów. Zdaje się, że ostatni raz przywieziono ich pięć dni temu, wtedy, kiedy obok Arpa w nocy pojawił się ten dziwaczny typ. Najwyraźniej stuknięty. Wczoraj przy obiedzie oddał Arpowi połowę swojego chleba. „Na — powiada — bo inaczej niedługo portki zgubisz”. Dziwak! Arp jeszcze nigdy nie słyszał, żeby ktoś oddał swój chleb. Tamten facet na pewno jest nienormalny. Wieczorem coś nuci przed snem. Też sobie znalazł miejsce do śpiewania.
Arp znowu powraca myślą do plantacji bawełny. Rozumie, że to już koniec, ale nie wiadomo dlaczego nie jest specjalnie zmartwiony. W ciągu dziesięcioletniej pracy w kopalni człowiek przyzwyczaja się do śmierci. Ale pomimo wszystko Arpa ciekawi, jak tam jest na tych plantacjach.
Od chwili, kiedy go zamknięto, dziś pierwszy dzień nie pracuje. Pewnie dlatego czas się tak dłuży. Arp z przyjemnością położyłby się spać, ale to wykluczone, nawet wtedy, kiedy ma się papier o zwolnieniu z pracy. To jest katorga, a nie sanatorium.
Wracają z pracy jego towarzysze i z zapachem karbolu miesza się zapach płynu odkażającego. Wszyscy, którzy pracują przy rudzie uranowej, biorą profilaktyczny prysznic. To jeden ze sposobów zwiększenia średniej długości życia więźnia.
Arp zajmuje swoje miejsce w kolumnie i maszeruje na obiad.
Śniadanie i obiad to czas, kiedy straż patrzy przez palce na łamanie zakazu rozmawiania. Z zapchanymi ustami człowiek wiele się nie nagada.
Arp w milczeniu zjada swoją porcję i czeka na komendę: „Wstać!”
— Na! — znowu ten stuknięty proponuje pół swojej porcji.
— Nie chcę.
Rozlega się komenda na zbiórkę. Dopiero teraz Arp widzi, że wszyscy wytrzeszczają na niego oczy. Pewnie z powodu tego czerwonego krzyża na plecach. Nieboszczyk zawsze budzi zainteresowanie.
— Prędzej!
To do sąsiada Arpa. Jego szereg już się ustawił, a tamten wciąż jeszcze siedzi przy stole. Wstaje jednocześnie z Arpem. Idąc na swoje miejsce Arp słyszy jego ledwie dosłyszalny szept:
— Jest możliwość ucieczki.
Arp udaje, że nic nie słyszał. W obozie jest pełno kapusiów, a Arp wcale nie ma ochoty umrzeć na torturach. Lepsze już plantacje bawełny.
Głos to się wznosi do krzyku, od którego w skroniach łomocze, to zniża się do ledwie dosłyszalnego szeptu, który sprawia, że człowiek mimo woli zamienia się w słuch. Głos płynie z głośnika wmontowanego w wezgłowie pryczy. Wieczorna psychoterapia.
Do obrzydliwości znajomy baryton wyjaśnia więźniom całą głębię ich upadku. Przed tym głosem nie uciekniesz, nie schowasz się. Tego głosu nie można po prostu wyłączyć ze świadomości, jak wyłącza się wrzaski nadzorców. Wydaje ci się czasem, że już myślisz o czymś zupełnie innym, że zapomniałeś o obozie, kiedy nagle nieoczekiwana zmiana natężenia głosu znowu włącza uwagę. I dzieje się tak trzy razy dziennie — wieczorem przed snem, w nocy w czasie snu i rano, pięć minut przed pobudką. Trzy razy dziennie. To jest katorga, a nie sanatorium.
Arp leży z zamkniętymi oczami i stara się myśleć o plantacjach bawełny. Reedukacja już się skończyła, ale Arpowi przeszkadza rytmiczne stukanie w ściankę działową między komórkami. Znowu ten wariat.
— Czego chcesz?! — pyta przez złożone w trąbkę dłonie przyciśnięte do ścianki.
— Wyjdź do latryny.
Arp sam nie rozumie, co sprawia, że musi zejść na dół, a potem pójść w kierunku łukowatego sklepienia, skąd słychać szmer lejącej się wody.
W latrynie gorąco, temperatura dokładnie taka, żeby nie można było wysiedzieć dłużej niż dwie minuty. Arp poci się jak ruda mysz i wreszcie zjawia się tamten.
— Chcesz uciec?
— A idź ty…
Arp Zumbi jest starym wróblem i zna na wyrywki chwyty kapusiów.