Arp myśli o tym, że w obozie już na pewno zauważono jego ucieczkę. Próbuje wyobrazić sobie, co się teraz tam dzieje. Przychodzi mu do głowy, że psy mogły wywęszyć jego trop wiodący do pojemników, a wtedy…
Dwa ostre snopy światła działają jak uderzenie.
Arp zrywa się na nogi. Reflektory natychmiast gasną. Zamiast nich zapala się maleńka lampka w szoferce samochodu. To wojskowa furgonetka, która zwykle służy do przewozu amunicji. Człowiek za kierownicą daje znak Arpowi, żeby się zbliżył.
Arp wzdycha z ulgą. To samochód, o którym była mowa w instrukcji.
Arp podchodzi do tylnych drzwi. Drzwi się otwierają, Arp chwyta czyjeś wyciągnięte ręce i znowu pogrąża się w ciemnościach.
W furgonetce jest ciasno. Siedząc na podłodze Arp słyszy ciężki oddech ludzi, plecami i ramionami czuje dotyk innych ciał. Miękko kołysząc się na resorach furgonetka bezszelestnie pędzi w mrok.
Budzi go światło latarki świecącej mu prosto w oczy. Coś się stało! Znikło wrażenie ruchu, do którego tak już przywykł.
— Chwila odpoczynku! — mówi człowiek z latarką. — Na pięć minut możecie wyjść.
Arp wcale nie ma ochoty wychodzić z samochodu, ale z tyłu napierają inni i musi zeskoczyć na ziemię.
Wszyscy instynktownie stłoczyli się Wokół szoferki, nikt nie ryzykuje odejścia od furgonetki.
— A więc tak, przyjaciele! — mówi ich zbawca oświetlając latarką postacie w pasiakach. — Na razie wszystko idzie dobrze, ale zanim dojedziemy na miejsce, może się jeszcze wszystko zdarzyć. Wiecie, czym grozi ucieczka?
Milczenie.
— Wiecie. Dlatego Komitet zaopatrzy was w truciznę. Po jednej tabletce na głowę. Działa błyskawicznie. Zażywać tylko w razie ostateczności. Jasne?
Arp dostaje swój przydział, tabletkę zawiniętą w srebrzystą cynfolię i ponownie wdrapuje się do furgonetki.
Zaciśnięta w dłoni tabletka daje mu poczucie siły. Teraz policja straciła nad nim władzę. Z tą myślą Arp zasypia.
Niebezpieczeństwo! Wyczuwa się je we wszystkim — w martwocie samochodu, w pobladłych, oświetlonych światłem przenikającym przez szpary w plandece twarzach uciekinierów, w głośnej kłótni tam na drodze.
Arp robi ruch, żeby wstać, ale dziesiątki rąk machają na niego, pokazują, żeby się nie ruszał.
— Wojskowych ładunków nie wolno rewidować — to głos kierowcy.
— Powtarzam, że taki mam rozkaz. Dzisiejszej nocy…
Samochód zrywa się z miejsca i natychmiast w ślad za nim trzaskają serie z automatów. Sypią się kawałki drewna.
Kiedy Arp podnosi wreszcie głowę, dostrzega, że jego ręka ściska czyjąś maleńką dłoń. Ogolona głowa, patrzące spode łba czarne oczy okolone puszystymi rzęsami. Więzienny pasiak nie może ukryć dziewczęcych okrągłości. Na lewym rękawie zielona gwiazda. Niższa rasa.
Arp odruchowo cofa rękę i wyciera dłoń o spodnie. Prawa Medeny zabraniają kontaktów z przedstawicielami niższej rasy. Nie na darmo ci, którzy noszą gwiazdę, rodzą się i umierają w obozach.
— Nie złapią nas, prawda? Nie złapią?
Drżący głosik brzmi tak żałośnie, że Arp zapomina o prawach i przecząco kręci głową.
— Jak ci na imię?
— Arp.
— A mnie Getta.
Arp opuszcza głowę na pierś i udaje, że drzemie. Przecież nikt nie wie, jak potraktują podobną rozmowę tam, dokąd ich wiozą.
Samochód skręcił z szosy i nie zmniejszając szybkości podskakuje na wybojach. Arpowi chce się jeść. Głód i wstrząsy przyprawiają go o mdłości. Stara się zdławić kaszel, nie chce przeszkadzać innym, ale przez to skurcze stają się nie do opanowania. Arp zgina się wpół, z gardła wyrywa się kaszel i bryzgi krwi.
Atak tak wyczerpuje Arpa, że nie ma już sił, aby odsunąć rękę z zieloną gwiazdą na rękawie, rękę, która wyciera mu pot z czoła.
Gorące, nocne powietrze przepojone zapachami egzotycznych kwiatów, ćwierkają cykady.
Nie ma już pasiaków. Długa do pięt płócienna koszula mile chłodzi rozparzone w łaźni ciało. Arp starannie oczyszcza łyżką miskę po kaszy.
Na końcu stołówki przed pomostem zbudowanym z pustych beczek i desek stoi troje ludzi. Wysoki siwy mężczyzna o opalonej twarzy oracza, widać najważniejszy ze wszystkich. Sympatyczny młody chłopiec w mundurze armii Medeny. I drobna kobieta z ciężkim rudym warkoczem owiniętym wokół głowy. Bardzo jej do twarzy w białym fartuchu.
Czekają, aż się skończy kolacja.
Wreszcie stuk łyżek ucicha. Najważniejszy zwinnie wskakuje na pomost.
— Witajcie, przyjaciele!
Radosny szum głosów jest odpowiedzią na to niezwykłe powitanie.
— Przede wszystkim chcę wam zakomunikować, że jesteście tu całkowicie bezpieczni. Władze nie wiedzą, gdzie znajduje się nasz punkt ewakuacyjny.
Na szarych wycieńczonych twarzach pojawia się wyraz takiego szczęścia, że wydają się one nieomal piękne.
— Na tym punkcie ewakuacyjnym będziecie musieli spędzić pięć do dziesięciu dni. Mówiąc ściśle, termin ten będzie ustalony przez waszego lekarza, ponieważ przed wami trudny wielodniowy marsz. Miejscowość, do której was zaprowadzimy, oczywiście nie jest rajem. Trzeba tam będzie pracować. Każdą piędź ziemi w naszych osiedlach wyrywamy dżungli. Ale tam będziecie wolni, będziecie mogli założyć rodziny i pracować dla własnego dobra. Kwatery na pierwszy okres przygotowali wam ci, którzy przybyli przed wami. Taka jest nasza tradycja. A teraz będę odpowiadał na pytania.
Póki zadają pytania, Arpa zadręcza wahanie. Bardzo się chce dowiedzieć, czy w tych koloniach można się ożenić z dziewczyną niższej rasy. Jednakże kiedy się wreszcie zdecydował i nieśmiało podniósł rękę, wysoki mężczyzna o twarzy oracza zszedł już z pomostu.
Teraz do uciekinierów przemawia kobieta. Mówi cicho i śpiewnie i Arp musi natężać słuch, żeby zrozumieć, o czym mowa.
Kobieta prosi, żeby wszyscy położyli się do łóżek i czekali na badanie lekarskie.
Arp znajduje swoje łóżko, na poręczy wisi tekturka z jego nazwiskiem, kładzie się na wykrochmalonym chłodnym prześcieradle i natychmiast zasypia.
Przez sen czuje, jak go przewracają z boku na bok, potem chłodny dotyk stetoskopu i kiedy unosi powieki, widzi drobną kobietę z rudym warkoczem zapisującą coś w notesie.
— Obudziłeś się? — uśmiecha się pokazując oślepiające, równe zęby.
Arp kiwa głową.
— Jesteś bardzo wycieńczony. Będziesz spać przez siedem dni. Zaraz cię uśpimy.
Dopiero teraz Arp dostrzega jakiś aparat przysunięty do łóżka. Kobieta naciska kilka guziczków na białym pulpicie i do mózgu Arpa przenika dziwny szum.
— Spać — mówi daleki, daleki melodyjny głos i Arp zasypia. Śni mu się zdumiewający sen, pełen słońca i szczęścia. Tylko we śnie możliwa jest taka upajająca powolność ruchów, całkowity brak poczucia ciężaru własnego ciała i takie cudowne szybowanie w powietrzu.
Ogromna łąka usiana olśniewająco białymi kwiatami. W oddali Arp widzi wysoką wieżę, lśniącą wszystkimi kolorami tęczy. Arp lekko odbija się od ziemi i powoli opada na dół. Niepowstrzymanie wabi go ku sobie lśniąca wieża, która emanuje nieopisaną błogością.
Arp nie jest sam. Ze wszystkich krańców łąki zdążają ku wieży ludzie ubrani tak jak i on w białe długie koszule. Jest pomiędzy nimi Getta z podołkiem pełnym białych kwiatów.
— Co to? — pyta Arp wskazując na wieżę.