— Urodziłem się na wsi. Moi rodzice zginęli w czasie pożaru lasu. Strażacy znaleźli mnie i przywieźli do miasta.
— Nie.
— W takim razie niech pan powie.
— Powinniśmy byli znaleźć cię wcześniej. Ale to było niełatwe. Myśleliśmy, że nikt nie uszedł z życiem. To był statek zwiadowczy. Kosmiczny statek. Tam byli twoi rodzice. Statek uległ katastrofie. Spłonął. Zdążyli cię wyrzucić ze statku. Spalił się las. Strażacy, którzy cię znaleźli całego i zdrowego, nie wiedzieli, że do końca pożaru chroniło cię pole siłowe.
Słuchałem go, ale dręczyło mnie coś zupełnie innego.
— Proszę mi powiedzieć — poprosiłem — jaki ja jestem naprawdę?
— Czy chcesz wiedzieć, jak wyglądasz?
— Tak.
Gość przeistoczył się w opływową substancję, półprzeźroczystą, zmieniając kolor i kształt, nie pozbawioną wszelako pewnej gracji.
— To również złudzenie?
— Nie.
— Ale przecież ja się nie staram być człowiekiem. Ja jestem człowiekiem.
— W przeciwnym razie nie mógłbyś wyżyć na Ziemi. Myśleliśmy, że zginąłeś. A ty się przystosowałeś.
— Będą musiał odlecieć z panem? — zapytałem.
— Rozumie się — powiedział gość — Przecież mi wierzysz?
— Wierzę — powiedziałem — tylko przedtem zadzwonię do Krogiusa.
— Nie trzeba — powiedział gość. — To, coście zrobili z Krogiusem, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Ludzie nie zrozumieją was. Uczeni was wyśmieją. Jestem w ogóle zdumiony, że potrafiłeś zarazić Krogiusa wiarą w ten pomysł.
— Ale przecież to jest realne?
— Jest. Za sto lat na Ziemi dojdą do tego. Naszą rzeczą jest nie wtrącać się.
Podniosłem słuchawkę telefonu.
— Prosiłem, żebyś nie dzwonił do Krogiusa.
— Dobrze — powiedziałem. I nakręciłem numer Katrin. Gość położył dłoń na widełkach. Znowu przybrał ludzką postać.
— To już jest skończone — powiedział. — I samotność. I konieczność życia wśród istot na o wiele niższym szczeblu rozwoju. Pod każdym względem. Gdybym cię nie znalazł, musiałbyś zginąć. Jestem tego pewien. A teraz musimy się śpieszyć. Statek czeka. Nie tak łatwo przylecieć na koniec galaktyki. I nie tak często pojawiają się tu nasze statki. Zamknij mieszkanie. Nie od razu zorientują się, że cię nie ma.
Kiedy wychodziliśmy, już na schodach usłyszałem, że dzwoni telefon. Zrobiłem krok do tyłu.
— To Krogius — powiedział gość. — Rozmawiał z Gurowem i ten rozbił w proch i pył waszą koncepcję. Teraz Krogius zapomni o wszystkim. Niedługo zapomni.
— Wiem — powiedziałem — to był Krogius. Do statku dolecieliśmy szybko. Wisiał nad krzakami, niewielki, półprzeźroczysty, na pierwszy rzut oka absolutnie nie przystosowany do dalekich podróży. Wisiał nad krzakami w Sokolnikach i nawet się obejrzałem w nadziei, że zobaczę pustą butelkę po piwie.
— Pożegnalne spojrzenie? — zapytał gość.
— Tak — potwierdziłem.
— Spróbuj przezwyciężyć smutek, który cię ogarnia — powiedział gość. — Ten smutek zrodziło nie rozstanie, lecz niepewność i to, że nie możesz zajrzeć w przyszłość. Jutro będziesz się uśmiechał na myśl o maleńkich radościach i maleńkich nieprzyjemnościach, które cię tutaj otaczały. Nieprzyjemności było więcej.
— Więcej — zgodziłem się i ciepłą miękkością otuliło mnie powietrze statku.
— Startujemy — powiedział gość. — Nie poczujesz przeciążenia. Przyjrzyj mi się uważniej. Twoja ziemska powłoka nie chce cię opuścić.
Gość przelewał się perłowymi falami dotykając przyrządów na pulpicie sterowniczym.
Poprzez na wpół przezroczystą podłogę statku zobaczyłem, jak coraz szybciej i szybciej ucieka w dół ciemna zieleń parku, jak zbiegają się ze sobą i robią coraz mniejsze sznureczki ulicznych świateł i gwiazdozbiory okien. I Moskwa przekształciła się w jasną plamę na czarnym ciele Ziemi.
— Nigdy nie pożałujesz — powiedział gość. — Włączę muzykę i zrozumiesz, jakich wyżyn może dosięgnąć rozum zwrócony ku doskonałości.
Muzyka pojawiła się od środka, wpłynęła do statku, uniosła nas i pomknęła ku gwiazdom, i była tak doskonała, jak doskonałe jest gwiaździste niebo. To była ta doskonałość, do której ciągnęło mnie nocami w chwilach zmęczenia i rozdrażnienia.
I usłyszałem, jak znowu dzwoni telefon w porzuconym nie sprzątniętym mieszkaniu, telefon, którego słuchawka była omotana taśmą izolacyjną, ponieważ kiedyś któryś z podpitych przyjaciół zrzucił aparat ze stołu, żeby zrobić miejsce dla szachownicy.
— Idę — powiedziałem do gościa.
— Nie — odparł tamten. — Za późno na powrót. Zresztą powroty w przeszłość są bezsensem. W daleką przeszłość.
— Do widzenia — powiedziałem.
Opuściłem statek, ponieważ tego wieczora nauczyłem się wielu rzeczy, których istnienia przedtem nawet nie podejrzewałem.
Ziemia zbliżała się i Moskwa znowu przemieniła się w bezgraniczne morze świateł. I z trudem odszukałem swój czteropiętrowy blok, tak bliźniaczo podobny i smutny w szeregu współbraci.
Dogonił mnie jego głos.
— Przez całe życie będziesz dążył do nas, do mnie. Ale będzie za późno. Opamiętaj się. Nie wolno ci wracać.
Drzwi balkonowe były otwarte. Telefon już zamilkł. Znalazłem go po omacku, nie zapalając światła. Zadzwoniłem do Katrin i zapytałem:
— Dzwoniłaś do mnie, Katiuszka?
— Zwariowałeś — powiedziała Katrin. — Jest pierwsza w nocy. Wszystkich sąsiadów obudzisz.
— To ty dzwoniłaś?
— To na pewno twój zwariowany Krogius. Szukał cię po całym mieście. Ma jakieś nieprzyjemności.
— Szkoda — powiedziałem.
— Krogiusa?
— Nie, szkoda, że to nie ty dzwoniłaś.
— A dlaczego powinnam dzwonić?
— Żeby powiedzieć, że zgadzasz się wyjść za mnie za mąż.
— Zwariowałeś. Przecież ci powiedziałam, że nigdy nie wyjdę za przybysza z kosmosu i moralnego potwora, który może we mnie wmówić, że jest Jeanem Paulem Belmondo.
— Nigdy?
— Idź spać — powiedziała Katrin. — Inaczej cię znienawidzę.
— O której kończysz pracę?
— To nie twoja sprawa. Mam randkę.
— Masz randkę ze mną — powiedziałem surowo.
— No dobrze, z tobą — powiedziała Katrin. — Tylko nie wyobrażaj sobie zbyt wiele.
— W tej chwili prawie nie jestem w stanie wyobrazić sobie czegokolwiek.
— Całuję cię — powiedziała Katrin. — Zadzwoń do Krogiusa. Uspokój go, bo on oszaleje.
Zadzwoniłem do Krogiusa i uspokoiłem go.
Potem zdjąłem buty i już zasypiając, przypomniałem sobie, że skończyła mi się kawa i jutro muszę koniecznie wpaść do sklepu na Kirowską i odstać tam gigantyczną kolejkę.
Przełożyła Irena Lewandowska
John Wyndham
BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA
Peepholes
Pokazałem Sally wzmiankę w Westwich Evening News.
— Co o tym sądzisz? — spytałem.
Czytała, stojąc, z wyrazem niecierpliwości na ładnej buzi.
— Nie wierzę w to — powiedziała wreszcie.
Zasady wiary i niewiary Sally są czymś, w czym trudno md się połapać. Sally potrafi odrzucić najbardziej oczywiste dowody, tak jakby były tyle warte co para z imbryka, a równocześnie dać się nabrać na jakieś ogłoszenie, które od początku do końca pachnie czystym łgarstwem, tak oczywistym jak matka ziemia. Po prostu nie jestem w stanie tego zrozumieć.