Wzmianka w gazecie brzmiała:
KONCERT Z DRESZCZYKIEM
Stali bywalcy koncertów w Adams Hall byli zdumieni ubiegłego wieczoru, kiedy w czasie wykonywania jednej z pozycji programu ujrzeli parę nóg huśtających się u sufitu. Widziała je cała widownia i wszyscy świadkowie są co do tego zgodni, że były to gołe nogi, a na nich coś, co przypominało sandały. Widoczne były mniej więcej trzy — cztery minuty i w tym czasie przesuwały się wielokrotnie tam i z powrotem po suficie. Uczyniwszy wreszcie ruch kopnięcia zniknęły w suficie i już ich więcej nie widziano. Przeprowadzono badania dachu, ale nie znaleziono żadnych śladów i właściciele sali koncertowej gubią się w domysłach co do genezy zjawiska.
— W tym coś jest — powiedziałem.
— Ale co? — spytała Sally zapominając wyraźnie, że wcale w to nie wierzy.
— Tego jeszcze nie wiem — przyznałem.
— No i proszę!
Czasami odnoszę wrażenie, że Sally nie ma strzępa szacunku dla logiki.
Jednakże większość ludzi myślała podobnie jak Sally, ponieważ większość ludzi lubi, by rzeczy były i pozostał proste i oczywiste. Tymczasem ja odnosiłem wrażenie, że zaczyna się dziać coś, co należałoby jakoś ze sobą powiązać i coś z tego wydedukować.
Pierwszym człowiekiem, który się na to nadział — to znaczy na tyle pierwszym, na ile mogłem to stwierdzić był posterunkowy Walsh. Może już i przed nim ludzie widywali podobne rzeczy i zaszeregowali je do kategorii białych myszek, ale posterunkowy Walsh ze oswoją koncepcją obchodu służbowego pierwszej klasy, przypominającą szklankę mocnej herbaty z furą cukru, gdy natknął się na głowę tkwiącą w chodniku na fragmencie szyi, zatrzymał się, aby jej się dobrze przyjrzeć i zająć stanowisko.
Tym, co go najbardziej zaniepokoiło, jak to wynika z raportu, jaki złożył, gdy przebiegł już pół mili do posterunku i przestał bełkotać, było to, że głowa mu się również przyjrzała.
Ostatecznie znaleźć głowę na chodniku nie jest niczym przyjemnym o żadnej porze, a godzina druga w nocy jeszcze sprawę pogarsza, ale co do reszty, no cóż, zdarza się czasem ujrzeć coś jakby pełne wyrzutu spojrzenie kawałka dorsza z kanapki, o ile masz w tym momencie czymś innym zaprzątnięty umysł. Ale posterunkowy Walsh na tym nie poprzestał. Stwierdził dalej w raporcie, że obiekt otworzył usta, „jak gdyby zamierzał coś powiedzieć”.
Jeżeli nawet tak było, nie powinien był tego mówić. To siłą rzeczy przywodziło na myśl białe myszki. Upierał się jednak przy tym, więc kiedy już go zbadano, wąchając z rozczarowaniem jego oddech, odesłano go z powrotem z drugim policjantem, aby pokazał, gdzie dokładnie obiekt ten zobaczył. Nie było tam, rzecz jasna, żadnej głowy ani krwi, ani śladów, że coś tu zostało sprzątnięte.
Byłoby to już wszystko, co ma związek z tym całym incydentem, o ile nie wspomnieć o krótkich wzmiankach w aktach personalnych posterunkowego.
W dwa wieczory później mieszkańcom bloku ściął krew w żyłach rozdzierający wrzask pani Rourke spod 35-ego i równocześnie panny Farrell, która nad nią mieszkała. Gdy zjawili się sąsiedzi, pani Rourke histerycznie plotła coś o parze nóg dyndających u jej sufitu, a panna Farrell w ten sam sposób o ramieniu i barku, które wychynęły spod jej łóżka. Nic wszakże nie było widać na suficie, jak również pod łóżkiem panny Farrell, o ile nie wspomnieć o zawstydzającej ilości nagromadzonego tam kurzu.
Zdarzały się też inne incydenty.
Jest taki Jimmy Lindlen, który o ile to nie jest przesada, pracuje w sąsiednim biurze i który zwrócił na nie moją uwagę.
Jimmy zbiera fakty. Jego zdaniem wszystko, co prasa drukuje, jest faktem. Nieszczęśnik. Nie interesuje go zupełnie, czego te fakty dotyczą, o ile tylko są wystarczająco dziwne. Podejrzewam, że gdzieś słyszał, że prawda nigdy nie jest prosta, i wyciągnął stąd wniosek, że wszystko, co nie jest prosie, musi być prawdziwe.
Przywykłem do tego, że często przychodził do mojego pokoju pełen najróżniejszych pomysłów i nigdy nie brałem ich zbyt serio, więc też gdy zjawił się u mnie z pierwszą kolekcją wycinków o posterunkowym Walshu i tej całej reszcie, nie zapłonąłem zbytnim entuzjazmem.
Ale za parę dni był u mnie znowu, tym razem z większą kolekcją. Byłem trochę zdziwiony, że drugi raz wałkuje ten sam temat, więc też poświęciłem mu więcej niż zazwyczaj uwagi.
— Widzi pan? Ramiona, głowy, nogi, tułowia, wszędzie tego pełno. To już epidemia. Coś się za tym kryje. Coś się dzieje — powiedział głosem oddającym kursywę na tyle, na ile to jest możliwe.
Gdy przeczytałem kilka odcinków, musiałem przyznać, że wybrał tym razem coś, gdzie element dziwności się powtarzał. Kierowca autobusu widział górną część ciała tkwiącą przed nim pionowo na drodze — ale trochę za późno. Gdy już zahamował i spocony wysiadł, aby ocenić rozmiar katastrofy, niczego już tam nie było. Jakaś kobieta, wychylona przez okno i obserwująca ulicę, zobaczyła tuż pod sobą głowę, też obserwującą ulicę, tylko że ta głowa tkwiła w solidnym murze.
Para rąk wyrosła z podłogi w sklepie masarskim wykonując ruchy chwytania czegoś; po minucie lub dwu ręce zniknęły bez śladu w podłodze betonowej — o ile za ślad nie będzie się uważać pewnego spadku obrotów handlowych masarza.
Jakiś człowiek na budowie zauważył koło siebie dziwnie ubraną postać — postać ta stała w powietrzu. Po tym stwierdzeniu trzeba go było sprowadzić na dół i odesłać do domu. Inną postać zauważono między szynami na szlaku ciężkiego pociągu towarowego. Postać zniknęła bez śladu, gdy pociąg przejechał.
Podczas gdy przeglądałem te i inne wzmianki, Jimmy stał koło mnie w postawie dobrze nabitego syfonu wody sodowej. Wystarczyło, jeśli od czasu do czasu powiedziałem: O!
— Widzi pan! Coś się rzeczywiście dzieje.
— Przypuśćmy nawet, że ostatnie — ustąpiłem ostrożnie — to co to właściwie jest?
— Obszar pojawień jest ograniczony — z naciskiem rzekł Jimmy wyciągając plan miasta. — Jeżeli pan spojrzy na zaznaczone przeze mnie miejsca incydentów, stwierdza gon, że grupują się gdzieś w tym okręgu. Tu znajduje się „epicentrum zakłóceń”. Tym razem oddał głosem cudzysłów i czekał, że objawię zdumienie.
— Ach, tak? — powiedziałem. — Zakłóceń… czego?
Nie dał się zagiąć.
— Mam całkiem niezłą koncepcję — powiedział odważając słowa.
Nie wątpiłem, że tak jest, aczkolwiek koncepcja mogła się całkowicie zmienić za godzinę.
— Przyjmuję ją — powiedziałem.
— Teleportacja — oświadczył. — To jest właśnie to. To musiało nastąpić wcześniej czy później. A teraz ktoś już to odkrył.
— Hm — powiedziałem.
— Tak, to na pewno to. — Pochylił się ku mnie z powagą. — Jak pan to może inaczej wyjaśnić?
— No cóż, jeśli to ma być teleportacja, czy teleportaż, czy jak to tam nazwać, to przecież wnusi być gdzieś jakiś przekaźnik i jakaś stacja montująca całość — zaznaczyłem. Nie można sobie wyobrazić rzeczy czy osoby w jakiś tam sposób transmitowanej, a następnie na powrót zmontowanej w tym samym miejscu.
— Ale przecież pan nic nie wie — powiedział. — Poza tym to jest częścią tego, co nazwałem „epicentrum”. Przekaźnik jest zupełnie gdzie indziej, a tylko emituje na nasz teren.
— Jeśli tak jest — odparłem — w takim razie coś z nim nie jest w porządku. Chodzi mi o poziomy i pozycje. Co się dzieje, na przykład, z facetem zmontowanym częściowo w ścianie, a częściowo poza nią?
Tego rodzaju szczegóły i uwagi doprowadzają Jimmy’ego do pasji.