— Jest to zapewne wczesny etap. Eksperymentalny powiedział.
Niezależnie od tego, czy etap był wczesny czy nie, temat z montowaniem facetów wydawał mi się nieprzyjemny.
Tego wieczoru po raz pierwszy powiedziałem Sally o wszystkim. I biorąc pod uwagę całość zagadnienia, był to fatalny błąd.
Kiedy mi już dała jasno do zrozumienia, że wcale w to nie wierzy, powiedziała, że o ile to wszystko jest prawdą, mamy zapewne do czynienia z jakimś nowym wynalazkiem.
— Co ty rozumiesz pod „jakimś nowym wynalazkiem”? Przecież to byłby wynalazek wręcz rewolucyjny — powiedziałem.
— Przy naszym sposobie użytkowania będzie to zła rewolucja.
— Dlaczego tak uważasz?
Sally była znów w kwaśnym nastroju. Powiedziała z rozczarowaniem:
— Znamy dwa sposoby korzystania z wynalazków. Jednym z nich jest łatwiejsze zabijanie większej ilości ludzi. Drugi umożliwia sprytnym spekulantom wyciąganie forsy z kieszeni naiwnych. Może są jakieś wyjątki, jak np. promienie Roentgena, ale jest ich niewiele. Wynalazki! Najpierw sprowadzamy cały dorobek ludzkiego geniuszu do najniższego wspólnego mianownika, a następnie mnożymy go przez możliwie najbardziej prymitywny ułamek. Co za wiek! Co za świat! Gdy pomyślę, co przyszłe wieki powiedzą o naszym wieku, robi mi się gorąco.
— Na twoim miejscu bym się o to nie martwił. Nie będziesz miała okazji tego słyszeć — powiedziałem.
Spoczęło na mnie miażdżące spojrzenie.
— Mogłam przewidzieć taką odpowiedź. Typowa dla osobnika z dwudziestego wieku.
— Jesteś śmieszna — powiedziałem. — Myślisz trochę po wariacku, ale ostatecznie to typowe dla mentalności kobiet. Dla nich przyszłość jest przeważnie mglistą mrzonką, o ile nie chodzi o modny kapelusz lub przyszłoroczne dziecko. Reszta ich nie dotyczy. One żyją w przeświadczeniu, że nic się nigdy nie zmieni, a jeżeli nawet się zmieni, to niewiele.
— Widzę, że wiesz bardzo dużo o dziewczętach i o tym, co myślą — powiedziała Sally.
— Chyba się mylisz. Skąd mogę coś o tym wiedzieć… odparłem.
Sally wyraźnie nie miała nastroju kontynuować rozmowy na ten temat, tak że dałem jej spokój.
W parę dni później Jimmy znów zajrzał do mojego pokoju.
— Przestał — powiedział.
— Kto przestał?
— Ten teleportujący facet. Żadnego raportu od wtorku. Może wie, że ktoś go ściga.
— Pan ma na myśli siebie? — spytałem.
— Może.
— No i co?
Zmarszczył czoło. — Zacząłem. Naniosłem namiary wszystkich incydentów na mapę i centrum wypada na kościół Wszystkich Świętych. Obejrzałem całe to miejsce dokładnie, ale niczego nie znalazłem. Ale muszę być już blisko niego, bo w przeciwnym razie nie zaprzestałby chyba emisji…
Nic mu nie mogłem pomóc. Nikt zresztą inny też nie mógł. Ale tego samego wieczoru była w gazecie wzmianka o ramieniu i nodze, które jakaś kobieta widziała, jak wędrowały po jej kuchennej ścianie. Pokazałem to Sally.
— Przypuszczam, że okaże się w końcu, iż jest to jakiś nowy rodzaj reklamy — powiedziała.
— Coś w rodzaju zaszyfrowanej reklamy — podsunąłem. Po czym, gdy zauważyłem, że znów popada w kwaśny nastrój, rzuciłem propozycję: — A może pójdziemy do kina?
Gdy wchodziliśmy do kina, zachmurzyło się nagle, gdy wychodziliśmy — lało jak z cebra. Ponieważ do jej domu było mniej niż mila, a wszystkie taksówki w mieście były zajęte, zdecydowaliśmy się iść piechotą. Sally naciągnęła na głowę kaptur swojego nieprzemakalnego płaszcza, wzięła mnie pod ramię i ruszyliśmy przez deszcz. Nie mówiliśmy nic przez chwilę, a potem:
— Kochanie — powiedziałem — wiem, że mogę być uważany za niepoważnego osobnika o niskich wskaźnikach etycznych, ale czy zastanowiłaś się kiedyś nad tym, jakie to wdzięczne pole dla reform…
— Tak — odrzekła, ale nie tym tonem co należy.
— Mam na myśli — mówiłem do niej cierpliwie — że gdyby zdarzyło ci się szukać dobrej pracy, dla której mogła byś poświęcić życie, to cóż mogłoby być lepszego niż dzieł nawracania tego rodzaju osobników. Zakres działania jest ogromny, tylko…
— Czy to ma być propozycja? — spytała Sally.
— Czy to ma być? Myślałem, że… O Boże! — Przerwałem
Byliśmy na Tyler Street. Krótka ulica, oblana deszczem i wyłączając nas kompletnie pusta. Zatrzymało nas nagłe pojawienie się czegoś w rodzaju pojazdu, który ujrzeliśmy w głębi ulicy. Nie mogłem go zbyt dokładnie obejrzeć, ponieważ padał deszcz, ale przypominał małą, nisko zawieszony platformę zapełnioną postaciami w jasnych strojach, szybko przemierzającą na ukos Tyler Street. Po chwili ten dziwny pojazd znikł.
Gdyby istniała jakaś ulica przecinająca Tyler Street, nie byłoby to dziwne, ale takiej nie ma. Pojazd pojawił się po prostu z jednej strony, a zniknął z drugiej.
— Czy coś widziałaś — spytałem.
— Ale jakim cudem?… — zaczęła.
Podeszliśmy jeszcze kawałek, aż znaleźliśmy się w miejscu, które pojazd przeciął. Przed mami z jednej strony ciągnął się solidny mur, a z drugiej frontony domów.
— Musiałeś się pomylić — powiedziała Sally.
— No, oczywiście, to ja musiałem się pomylić!
— Ależ to po prostu nie mogło się zdarzyć…
— Posłuchaj, kochanie… — zacząłem.
Ale w tym momencie z jednolitego muru na dziesięć stóp przed nami wyszła dziewczyna. Stanęliśmy i gapiliśmy się na nią.
Nie wiem, czy to były jej własne włosy. Sztuka i wiedza razem wzięte mogą zdziałać wiele, jeśli chodzi o dziewczęta. Jej fryzura przypominała wielką złotą chryzantemę o średnicy ponad półtorej stopy z czerwonym kwiatkiem nieco w lewo od środka i wydawała się sporo ważyć. Dziewczyna miała na sobie coś w rodzaju króciutkiej, różowej tuniki, chyba z jedwabiu, która byłaby bardziej odpowiednia na pokazy dla starszych panów niż na Tyler Street podczas wstrętnej, mokrej nocy. Szokujące wrażenie wywoływał haft na tej tunice. Nigdy w życiu bym nie uwierzył, że jakakolwiek dziewczyna mogłaby… a, zresztą co tam, faktem jest, że stała i my też.
Kiedy mówię „stała”, to znaczy, że tak było istotnie, chociaż to stanie odbywało się na sześć cali nad ziemią. Przypatrywała się nam obydwojgu, potem wlepiła wzrok w Sally równie mocno jak Sally w nią.
Przez kilka dobrych sekund nikt z nas nie drgnął. Dziewczyna otworzyła usta, coś mówiła, ale głosu słychać nie było. Potrząsnęła głową, zrobiła niedbały ruch ręką, odwróciła się i zniknęła w murze.
Sally nie drgnęła. Lśniący od deszczu płaszcz upodabniał ją do czarnego posągu. Kiedy obróciła się tak, że mogłem ujrzeć jej twarz pad kapturem, na tej twarzy malował się taki wyraz, jakiego nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Objąłem ją ramieniem i poczułem, że drży.
— Boję się, Jerry — powiedziała.
— Nie ma powodu, Sal. Na to musi być jakieś proste wyjaśnienie — rzekłem obłudnie.
— Ale o co innego mi chodzi, Jerry. Widziałeś jej twarz? To był mój sobowtór!
— Była dość podobna… — przyznałem.
— Jerry, ona była dokładnie taka sama… ja… ja się boję.
— To pewnie gra świateł. Poszła już zresztą — powiedziałem.
Sally jednak miała rację. Dziewczyna była jej odbiciem. To mnie zastanowiło.
Nazajutrz Jimmy przyniósł do mego pokoju egzemplarz porannej gazety. Zawierała krótką, żartobliwą czołówkę redakcyjną, podającą ilość osób, które widziały ostatnio dziwne zjawiska.