— Wreszcie zaczęli zauważać — stwierdził.
— A co pan zdziałał? — spytałem.
Zachmurzył się.
— Boję się, że to nie jest dokładnie tak, jak myślałem. Sądzę, że to jest ciągle etap doświadczalny, a przekaźnik może w ogóle być gdzie indziej. Możliwe, że ten obszar służy mu wyłącznie za teren do prób.
— Ale dlaczego tutaj?
— Tego nie wiem. Gdzieś taki obszar musi przecież być, a sam przekaźnik może być wszędzie.
Zamilkł olśniony złowieszczą myślą.
— To maże być niebezpieczna historia. Przypuśćmy, że Rosjanie mają przekaźnik, który mógłby tutaj do nas przekazywać ludzi lub bomby — drogą teleportacji?
— Dlaczego akurat tutaj — zdziwiłem się. — Sądzę, że raczej w pobliże Harwellu lub Królewskiego Arsenału…
— Na razie robią eksperymenty — przypomniał mi.
— A rzeczywiście — przyznałem ze wstydem.
Powiedziałem mu, co ja i Sally widzieliśmy poprzedniej nocy.
— I to mi się nie zgadza. Nie tak wyobrażam sobie Rosjan.
Jimmy pokręcił głową.
— To może być kamuflaż. A zresztą tam u nich mogą przecież sobie wyobrazić, jak wyglądają nasze dziewczyny, choćby na podstawie ilustrowanych pism czy magazynów.
Następnego dnia około siedemdziesiąt pięć procent czytelników poinformowało pismo o śmiesznych rzeczach, jakie widzieli, i wtedy Wiadomości porzuciły żartobliwy ton. W dwa dni później rzecz nabrała rangi faktu dzieląc mieszkańców jak gdyby na dwa obozy: konserwatywny i postępowy. W łonie tego ostatniego schizmatyczne grupy spierały się co do teleportacji lub projekcji trójwymiarowej lub innych wreszcie teorii samorzutnego scalania molekularnego. W pierwszym obozie opinie można było ugrupować wokół trzech hipotez: inwazji duchów, nagłej widzialności pokutujących dusz lub zapowiedzi Sądu Ostatecznego.
W ogniu sporów trudno było w pewnym momencie ustalić, kto co widział i ile, a kto entuzjastycznie improwizował, przy wydatnym uszczerbku dla faktów.
W sobotę spotkałem się z Sally na obiedzie. Pojechaliśmy potem samochodem w kierunku małego zakątka w górach, który wydawał mi się świetnym miejscem na oświadczyny. Ale na głównym skrzyżowaniu przy High Street jadący przede mną mężczyzna raptownie zahamował. Zrobiłem to samo i jadący za mną samochód też. Następnemu z kolei już tak dobrze nie poszło. Po drugiej stronie skrzyżowania też dał się słyszeć gwałtowny zgrzyt metalu. Wstałem, żeby zobaczyć, co się dzieje, i szarpnąłem Sally, aby też wstała.
— Znów jedzie — powiedziałem. — Popatrz!
Dokładnie w środku skrzyżowania znajdował się — no, nie można było tego chyba nazwać pojazdem — coś jakby niski wagonik lub platforma na wysokości około stopy nad ziemią. A kiedy mówię „nad ziemią”, to znaczy to, co znaczy. To coś nie miało ani kół, ani nóg. Jakby wisiało w powietrzu, niczym nie podparte. Na platformie stało około pół tuzina osób, ubranych w jakby długie barwne koszule lub kitle. Owe osoby rozglądały się ciekawie wokół. Wzdłuż krawędzi platformy ciągnął się napis: BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA. Jeden z mężczyzn pokazywał swojemu towarzyszowi kościół Wszystkich Świętych, innych więcej interesowały samochody i ludzie.
Z budki kontrolnej wychynęła twarz policjanta i para wybałuszonych oczu. Ale zaraz policjant wziął się w garść. Krzyknął coś, zagwizdał, znów krzyknął. Ludzie na platformie w ogóle go nie zauważali. Policjant wyszedł z budki i ruszył przez jezdnię podobny do wulkanu, który szuka odpowiedniego miejsca, żeby wybuchnąć w całej okazałości.
— Hej! — zawołał.
Na platformie nikogo to nie wzruszyło, ale gdy zbliżył się na odległość jednego lub dwóch jardów, zauważyli go, zaczęli trącać się łokciami i szczerzyć zęby. Policjant spurpurowiał na twarzy i przemówił do nich groźnym tonem. Ale oni nadal przyglądali mu się ze wzrastającym zainteresowaniem.
Policjant wyciągnął z tylnej kieszeni pałkę i podszedł bliżej. Usiłował złapać jakiegoś typa w żółtej koszuli — ale jego ręka przeszła przez niego na wylot.
Policjant cofnął się o krok. Widać było, jak mu się niczym u konia rozdęły nozdrza. Chwycił mocniej pałkę i zdecydowanym, kolistym ruchem powiódł nią po całej gromadzie. Pałka przeszła przez nich nie napotykając na opór, a oni uśmiechali się nadal.
Uchylam kapelusza przed tym policjantem. Nie uciekł. Patrzał przez chwilę na nich z bardzo dziwnym wyrazem twarzy, po czym odwrócił się na pięcie i spokojnie wrócił do budki. Równie spokojnie dał znak wznowienia ruchu. Samochód przede mną tylko na to czekał. Pojechał prosto na i przez platformę. Ruszyła z miejsca, ale trąciłby ją, gdyby to było możliwe. Sally, patrząc do tyłu, powiedziała, że platforma posuwała się po krzywiźnie i znikła w wejściu do Kasy Oszczędności.
Kiedy dojechaliśmy już do mojego zakątka, pogoda zepsuła się tak, że miejsce to wyglądało posępnie i odpychająco. Pojechaliśmy więc trochę dalej, a potem skręciliśmy w bok do małej przytulnej restauracyjki przydrożnej tuż za Westwich. Właśnie doprowadziłem rozmowę do tematu, który chciałem poruszyć, kiedy nagle nikt inny tylko Jimmy musiał się zjawić przy naszym stoliku.
— Co za spotkanie! — powiedział. — Słyszałeś, co się dziś po południu zdarzyło na skrzyżowaniu, Jerry?
— Byliśmy tam — powiedziałem.
— Rozumiesz, Jerry, to już coś więcej niż myślałem, dużo więcej. Ta cała platforma. Ci ludzie ogromnie nas w technice wyprzedzają. Czy wiesz, co ja myślę?… Kto oni są?
— Marsjanie — rzuciłem.
Spojrzał na mnie zaskoczony. — A skąd ty do tego mogłeś dojść? — spytał.
— Czułem, że to kiedyś nastąpi. Ale odnoszę wrażenie, że Marsjanie nie przywędrowaliby tu z etykietą BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA.
— Ach, tak? Nikt mi nic o tym nie mówił — powiedział Jimmy.
Odszedł ze smutkiem na twarzy, ale mnie samą swoją obecnością zniszczył tak starannie skonstruowany nastrój.
W poniedziałek rano nasza maszynistka Anna przyszła do pracy jeszcze bardziej, niż zwykle, roztargniona.
— Zdarzyło mi się coś zupełnie okropnego — powiedziała do nas, jak tylko weszła. — O Boże! Byłam cała w pąsach!
— Cała? — spytał Jimmy z zaciekawieniem.
Zlekceważyła tę uwagę.
— Byłam akurat w łazience, a kiedy przypadkiem podniosłam oczy, stał tam mężczyzna w zielonej koszuli i przyglądał mi się. Oczywiście natychmiast wrzasnęłam.
— Bardzo słusznie — zgodził się Jimmy. — A co zdarzyło się potem, czy też nie wypada, abyśmy…
— Po prostu stał — powiedziała Anna — potem zachichotał i wyszedł przez ścianę. Zupełnie osłupiałam.
— Można osłupieć z powodu chichotu — zgodził się Jimmy.
Anna wyjaśniła, że nie osłupiała wyłącznie z powodu chichotu.
— Uważam — powiedziała — że nie powinno się pozwalać na takie rzeczy. Jeżeli mężczyźnie wolno chodzić po łazience samotnie mieszkającej dziewczyny, to cóż go może jeszcze powstrzymać?
Pytanie było rzeczywiście nie retoryczne.
Zaraz potem przyszedł kierownik. Wszedłem za nim do jego gabinetu. Miał wygląd człowieka przygnębionego.
— Co tu się, u diabła, dzieje w tym piekielnym mieście, Jerry? — spytał. — Wczoraj żona wraca do domu i zastaje w salonie dwie nieprawdopodobne dziewczyny. Oczywiście sądzi, że nie przypadkiem. Pierwsze piekło w domu od dwudziestu lat. A dziewczyny w tym czasie znikają — powiedział zwięźle.
Stać mnie było tylko na kilka współczujących okrzyków.
Tego wieczoru, kiedy wybrałem się do Sally, zastałem ją siedzącą na stopniach domu, w mżawce.