Выбрать главу

Wpadłem po Sally pewnego wieczoru, mniej więcej dwa tygodnie po owej procesji platform. Kiedy wychodziliśmy z domu, na ulicy odbywała się zacięta walka. Grupa dziewcząt, o głowach przypominających kule ze złotej siatki, tłukła się gdzie popadło. Jeden ze stojących obok mężczyzn przyglądał się temu z dumną miną, reszta podjudzała zawodniczki do walki. Poszliśmy inną drogą.

— To miasto nie wygląda już jak nasze miasto — powiedziała Sally. — Nawet nasze mieszkania nie są już nasze. Dlaczego oni nie mogą odejść i zostawić nas w spokoju? Niech wszyscy oni będą przeklęci, co do jednego! Nienawidzę ich!

Ale tuż za parkiem napotkaliśmy jedną małą główkę chryzantemową, siedzącą na czymś niewidocznym i płaczącą rzewnie. Sally trochę zmiękła.

— Może niektórzy z nich mają nawet ludzkie odruchy. Ale jakim prawem zamienili nasze miasto w lunapark?

Znaleźliśmy wolną ławkę i usiedliśmy patrząc na zachód słońca. Postanowiłem zabrać stąd Sally jak najprędzej.

— Dobrze by nam było teraz w górach — powiedziałem.

— Cudownie, Jerry — westchnęła.

Ująłem jej dłoń, nie cofnęła jej.

— Sally, kochanie… — zacząłem.

I wtedy, zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej, dwoje turystów, mężczyzna i dziewczyna, pojawiło się przed nami i zakotwiczyło się tam na dobre. Tym razem byłem już zły. Prawie wszędzie prześladują człowieka platformy, ale przynajmniej w parku, gdzie przecież nic nie ma dla nich ciekawego, chciałbyś być wolny od pieszych turystów. Tych dwoje coś jednak znalazło. Tym czymś była Sally. Stali więc patrząc na nią bez skrępowania. Wysunęła rękę z mojej dłoni. Naradzali się. Mężczyzna wyjął folder, który anioł przy sobie i wyciągnął z niego kartkę. Patrzał na nią, potem na Sally, a potem znów na kartkę. Nie byłem w stanie tego zignorować. Wstałem i przeszedłem przez nich, by zobaczyć, co to za kartka. Spotkała mnie niespodzianka. Był to wycinek z Westwich Evening News, z bardzo starego egzemplarza, pożółkły i bardzo zniszczony. Aby uchronić go od całkowitego rozpadu, oprawiono go w przejrzysty plastyk.

Żałuję, że nie zobaczyłem daty, ale wiedziony naturalnym odruchem spojrzałem na to, na co oni patrzyli: ze zdjęcia uśmiechała się do mnie twarz Sally. W ramionach trzymała dwoje dzieci. Zdążyłem tylko jeszcze przeczytać nagłówek: BLIŹNIAKI ŻONY RADCY MIEJSKIEGO, kiedy schowali wycinek i pognali tam, skąd przyszli. Byłem pewien, że są na tropie jednej z tych ich cholernych premii ale miałem błogą nadzieję, że nic im z tego nie przyjdzie.

Wróciłem i usiadłem obok Sally. Zdjęcie definitywnie popsuło całą sprawę — ŻONA RADCY MIEJSKIEGO. Oczywiście Sally chciała wiedzieć, co zobaczyłem, i musiałem szybko wymyślić kilka kłamstewek, aby się z tego wyplątać.

Milcząc siedzieliśmy tak przez chwilę w ponurym nastroju.

Minęła nas platforma z napisem: KULTURA WOLNA OD TROSK — KSZTAŁĆ SIĘ W NOWOCZESNYM KOMFORCIE. Patrzyliśmy, jak odpłynęła przez ogrodzenie prosto w ruch uliczny.

— Chyba już czas, byśmy stąd poszli — zaproponowałem.

— Tak — zgodziła się głucho Sally.

Poszliśmy w kierunku jej domu i ciągle żałowałem, że nie udało mi się zobaczyć daty w gazecie.

— Czy ty — spytałem ją obojętnym tonem — czy ty nie znasz przypadkiem jakiegoś radcy miejskiego?

Spojrzała na mnie ze zdumieniem.

— No… chyba pana Falmera…

— Czy to… młody człowiek? — spytałem beztrosko.

— Nie, skądże. Bardzo stary. — A właściwie, to znam tylko jego żonę.

— A! — powiedziałem. — Nie znasz żadnego młodszego?

— Obawiam się, że nie. Dlaczego?

Nawiązałem wtedy do aktualnej sytuacji, w której potrzebni są młodzi ludzie z pomysłami.

— Młodzi ludzie z pomysłami nie muszą być koniecznie radcami — powiedziała patrząc na mnie uważnie.

Może rzeczywiście, jak to już powiedziałem przedtem, logika nie jest jej najmocniejszą stroną, ale Sally ona swoje własne sposoby wprowadzenia człowieka w lepszy nastrój. Czułbym się jednak znacznie lepiej, gdybym sam miał jakiś dobry pomysł.

* * *

Następnego dnia rozgoryczenie powszechne wzrosło o jedną kreskę. Odbywała się jakaś msza wieczorna w kościele Wszystkich Świętych. Wikary właśnie wszedł na ambonę i wciągnął w płuca powietrze przed krótkim kazaniem, kiedy przez północną ścianę wjechała do środka platforma z napisem:

CZY TWÓJ PRAPRAPRADZIADEK BYŁ JEDNYM Z TYCH CHŁOPCÓW? NASZA WYCIECZKA ZA 1 FUNTA MOŻE CIĘ O TYM PRZEKONAĆ

— i zatrzymała się dokładnie przed samą amboną. Wikary patrzył na nią przez kilka sekund w milczeniu, a potem trzasnął pięścią w pulpit.

— To! — zagrzmiał — to jest niedopuszczalne! Poczekamy, aż ten przedmiot będzie stąd usunięty.

Znieruchomiał patrząc na platformę. Wierni patrzyli z nim razem. Turyści na platformie robili wrażenie, jakby czekali na otwarcie spektaklu. Kiedy nic się nie działo, puścili w obieg butelki i owoce dla zabicia czasu. Wikary nie spuszczał z nich kamiennego spojrzenia. Kiedy dalej nic się nie działo, turyści zaczęli się nudzić. Młodzi panowie łaskotali dziewczyny, a dziewczyny zanosiły się chichotem. Kilku z nich zaczęło nalegać na człowieka siedzącego w przodzie pojazdu, aby ruszał dalej. Po chwili platforma wyjechała z kościoła południową ścianą. Był ta pierwszy punkt na naszą korzyść. Wikary otarł czoło, odchrząknął i zaimprowizował kazanie swego życia na temat „Miasta Maluczkich”.

* * *

Niezależnie jednak od tego, jak bardzo wpływowe czynniki odgórne łamały sobie głowy, ciągle nic nie można było zrobić. Istniały oczywiście różne pomysły. Autorem jednego z nich był Jimmy: w grę wchodziło użycie ultrawysokich lub też infraniskich częstotliwości, które by rozbiły na kawałki projekcje turystów. Być może, że coś w tym rodzaju można by kiedyś wymyślić, ale nam potrzebne było szybkie lekarstwo. A równocześnie piekielnie trudno jest przeciwdziałać czemuś, co jest w istocie tylko trójwymiarowym, ruchomym obrazem, chyba że istotnie wynajdzie się coś, co mogłoby zniszczyć projekcję. Całe działanie nie przebiega w tym miejscu, gdzie się to widzi, ale w zupełnie innym, nieznanym — tylko jak się tam dostać? To co faktycznie widzimy, nie czuje, nie je, nie oddycha, nie śpi… I właśnie kiedy myślałem nad tym, co ono robi, wpadł mi do głowy pomysł. Było to jak cios pałką — Takie proste! Porwałem kapelusz i poleciałem do ratusza.

W owym czasie codzienne procesje jazgoczących, grożących i zwariowanych obywateli bardzo ich tam w ratuszu uczuliły na wizyty, ale udało mi się w końcu dotrzeć do kogoś, kto wyraził zainteresowanie, choć nie bez wątpliwości.

— Nikomu się to nie będzie podobało — powiedział.

— Tego nie można od nikogo żądać. Ale przy okazji przysłużymy się przynajmniej miejscowemu handlowi.

Twarz mu się rozjaśniła. Naciskałem dalej:

— Poza tym burmistrz ma swoje restauracje, a wszystkie bary będą na pewno za.

— Tu ma pan rację — przyznał — dobrze, przedłożymy ten projekt. Chodźmy.

Pracowaliśmy nad tym pełne trzy dni. Czwartego dnia przystąpiliśmy do dzieła. Po zachodzie słońca na mieście pojawiły się ekipy ustawiające ogrodzenia na rogatkach miasta, a kiedy to już było zrobione, przymocowano wielkie, białe tablice z czerwonymi napisami: