Выбрать главу

— Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? — Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i czerwonymi od łez. — Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś…!

I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu odbył daleką podróż tam i z powrotem.

Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może nieważny, ale chyba trochę dziwny.

Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą…

— Czy tu mieszka pan Laut?

— Tak, to ja. O co chodzi?

— To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie….

— To już nieaktualne — przerwał mu Laut. — Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy…

— O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podobne… Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze?

— Ależ oczywiście, bardzo proszę. — Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę.

— Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki wpłaconej na poczet usługi — mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia.

— Oczywiście, to nieważne — powiedział Laut.

Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pęsetą podłubał przez chwilę w uchu…

W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metalicznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco:

— Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża… O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut?

— Nie, doktorze… — Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie.

— Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!

1970

Kurt Vonnegut

PIES TOMASZA EDISONA

Tom Edison’s Shagy Dog

Pewnego słonecznego ranka w Tampa na Florydzie na ławce w parku siedziało dwóch starszych panów. Jeden z nich usiłował czytać książkę, której lektura sprawiała mu wyraźną przyjemność, podczas gdy drugi, Harold K. Bullard, opowiadał mu historię swego życia pełnymi, krągłymi zdaniami człowieka nawykłego do publicznych wystąpień. U ich stóp leżał wodołaz Bullarda, który zwiększał jeszcze udrękę przymusowego słuchacza, trącając swoim wielkim wilgotnym nosem o jego nogi.

Bullard, który przed przejściem na emeryturę miał sukcesy w wielu dziedzinach, z przyjemnością dokonywał przeglądu swego życiorysu. Musiał jednak liczyć się z faktem, który tak komplikuje życie ludożercom — mianowicie, że nie można wielokrotnie wykorzystywać tej samej ofiary. Każdy, kto raz zetknął się z Bullardem i jego psem, później omijał już ich z daleka.

Tak więc Bullard codziennie wyruszał do parku na poszukiwanie nowych twarzy. Tego dnia szczęście mu dopisało — od razu zoczył człowieka wyraźnie świeżo przybyłego na Florydę, gdyż nie zdążył się jeszcze rozstać z grubą marynarką, sztywnym kołnierzykiem i krawatem, i nie znalazł sobie nic lepszego do roboty niż czytanie książki.

— Tak — mówił Bullard, kończąc pierwszą godzinę swego monologu — pięciokrotnie dorobiłem się majątku i pięciokrotnie go straciłem.

— Już to słyszałem — powiedział nieznajomy, którego Bullard nie spytał nawet o nazwisko. — Leżeć, leżeć zawołał do psa, zdradzającego coraz bardziej agresywne zamiary co do jego nóg.

— Tak? Już to panu mówiłem? — zdziwił się Bullard.

— Dwa razy.

— Dwa razy na nieruchomościach, raz na złomie, raz na nafcie i raz na transporcie.

— Już to słyszałem.

— Tak? A, rzeczywiście. Dwa razy na nieruchomościach, raz na złomie, raz na nafcie i raz na transporcie. Nie wyrzekłbym się ani jednego dnia ze swego życia.

— Bardzo słusznie — powiedział nieznajomy. — Przepraszam, ale czy nie mógłby pan odsunąć psa trochę dalej?

— Jego? — spytał Bullard zdumiony. — Najmilszy pies na świecie. Nie ma powodów do obaw.

— Ja się nie boję. Po prostu denerwuje mnie, jak bez przerwy obwąchuje moje kostki.

— Plastyk — powiedział Bullard chichocząc.

— Proszę?

— Plastyk. Musi pan mieć coś plastykowego. Słowo daję, to muszą być te guziczki przy podwiązkach. Założę się, że są plastykowe. Ten pies jest zwariowany na punkcie plastyku. Nie wiem, skąd mu się to bierze, ale wywącha i znajdzie najmniejszą drobinę plastyku. Widocznie jego organizm odczuwa potrzebę tego, chociaż niech skonam, on lepiej się odżywia niż ja. Kiedyś zżarł cały plastykowy worek, uwierzy pan w coś takiego? To jest teraz interes, którym warto by się zająć, ale niestety pigularze zalecili mi spokój.

— Może pan przywiązać psa pod tamtym drzewem — powiedział nieznajomy.

— Diabli mnie biorą, jak patrzę na tę dzisiejszą młodzież! — mówił Bullard. — Ciągle tylko narzekają, że nie mogą się wyżyć. Nigdy jeszcze nie było tyle możliwości działania co dzisiaj. Wie pan, co by powiedział Horacy Greeley, gdyby żył?

— On ma mokry nos — powiedział nieznajomy i schował nogi pod ławkę, ale pies podczołgał się bliżej, niezmożony w swoich poszukiwaniach. — Leżeć! Poszedł!

— Mokry nos jest u psa oznaką zdrowia — powiedział Bullard. — Zamiast „Na Zachód, młody człowieku!”, dzisiaj Greeley zawołałby: „Na plastyk, młody człowieku! Na atom, młody człowieku!”

Pies zlokalizował ostatecznie plastykowe guziczki na podwiązkach nieznajomego i teraz przekrzywiał głowę raz w jedną stronę, raz w drugą, zastanawiając się, jak tu najlepiej dobrać się do tych smakołyków.

— Fuj! — zawołał nieznajomy.

— „Na elektronikę, młody człowieku!” — perorował Bullard. — Nie mówcie mi o braku możliwości. Na każdym kroku otwierają się nowe horyzonty. Kiedy ja byłem młody, człowiek musiał sam sobie szukać szansy i wczepić się w nią pazurami. Dzisiaj…

— Przepraszam — powiedział nieznajomy stanowczo, po czym zatrzasnął książkę, wstał i uwolnił nogi z psich uścisków. — Muszę już iść. Do widzenia panu!

Nieznajomy odszedł oglądając się za siebie, znalazł wolną ławkę, usiadł i z westchnieniem ulgi pogrążył się w lekturze. Jego oddech właśnie wrócił do normy, kiedy znowu poczuł na nodze dotknięcie mokrego nosa.

— O, to pan! — zawołał Bullard siadając. — To on pana wywęszył. Szedł jakimś tropem i pozwoliłem mu się prowadzić. Na czym to stanęliśmy? — Rozejrzał się z aprobatą. — Nie dziwię się, że pan zmienił miejsce. Tam było za duszno na przyjemną pogawędkę, ani śladu przewiewu.

— Czy ten pies dałby mi spokój, gdybym mu kupił plastykowy worek? — spytał nieznajomy.

— Świetny kawał, świetny kawał — powiedział Bullard przyjaźnie. Nagle klepnął nieznajomego po kolanie. — Hej, pan chyba nie pracuje w plastyku, co? Ja się tu wymądrzam o plastyku, a to może jest pańska specjalność.