— Bzdury! — warknął Bullard robiąc się purpurowy na twarzy.
Nieznajomy wstał.
— Ma pan moje słowo dżentelmena. Sparky w nagrodę za moje milczenie powiedział mi, jak grać na giełdzie, dzięki czemu stałem się człowiekiem niezależnym finansowo do końca życia. Ostatnie słowa Sparky’ego zwrócone były do Edisona. „Niech pan spróbuje zwęglonego włókna bawełnianego”, powiedział i zaraz po tym został rozszarpany przez stado psów, które podsłuchiwały za drzwiami.
Nieznajomy odpiął podwiązki i podał je psu Bullarda.
— Proszę przyjąć ten skromny podarek jako wyraz szacunku dla pańskiego przodka, który swoją rozmowność przypłacił życiem. Moje uszanowanie.
I odszedł z książką pod pachą.
Przekład: Lech Jęczmyk
J. T. Macintosh
ZESPÓŁ
Unit
I
Kiedy zadzwonił A. D. i zaprosił mnie na lunch, wiedziałem, że czegoś ode mnie chce. Znałem A. D. długo, wystarczająco długo, żeby wiedzieć, kiedy dzwoni tak po prostu towarzysko, a kiedy chowa coś w zanadrzu.
A. D. Young pracował w NZZ, bardzo poważnej międzynarodowej organizacji, która jak ośmiornica sięgała swoimi mackami do wszystkich niemal zasiedlanych planet w całej galaktyce. Nie wiem, jakie zajmował tam stanowisko, ale przypuszczałem, że w wieku lat czterdziestu pięciu musiał być czymś więcej niż gońcem. Sądząc ze sposobu, w jaki się do mnie zwrócił, podejrzewałem, że chce mi zaproponować posadę.
Nie powiem, żeby mnie to nie interesowało; byłem właśnie bez pracy, a osiągnąłem wiek, w którym brak posady staje się niepokojący. Owszem, miałem na koncie w banku jakiś tysiąc czy dwa i nigdy jak dotąd nie głodowałem. Nie to mnie więc niepokoiło.
Cały kłopot polega na tym, że z wiekiem człowiek zdobywa wiedzę, coraz wyższe kwalifikacje i coraz więcej wymaga od życia. Byłem rówieśnikiem A. D. — miałem czterdzieści pięć lat; stan wolny; pracownik administracyjny wyższego szczebla bez zakresu obowiązków. Od chwili kiedy przyjąłbym każdą posadę za każde pieniądze — ot tak, żeby tylko pracować — upłynęło ze dwadzieścia lat. Ale teraz przyzwyczaiłem się do czterech dobrych posiłków dziennie i paru innych rzeczy, które wymagają dochodu rocznego wyrażającego się liczbą pięciocyfrową.
W tej chwili nie miałem żadnego dochodu. Nie powinienem był mówić Bentleyowi, co o nim myślę. A już jeśli, to nie w taki sposób, żeby zrozumiał. A jeśli w taki sposób, to trzeba było poczekać, aż to ja będę go mógł zwolnić, a nie odwrotnie.
Myślę, że to wszystko w dostatecznym stopniu uzasadnia moje zainteresowanie propozycją A. D. Nie zależało mi specjalnie na NZZ. Jeszcze nie wtedy; chodziło mi po prostu o zajęcie, z którego miałbym nie mniej niż trzydzieści tysięcy dolarów rocznie.
Kiedy się spotkaliśmy, A. D. od razu przystąpił do rzeczy.
— Wiem, że nie masz nic w tej chwili, Edgar — powiedział — sprawdzałem. Może chciałbyś pracować w NZZ?
— W NZZ? — powtórzyłem, jakbym po raz pierwszy słyszał o tej organizacji.
— Naczelny Zarząd Zespołów — podsunął usłużnie.
— Pod złym adresem się zgłosiłeś, stary — odparłem. Jestem z siebie zupełnie zadowolony.
— Ale nie jako członek Zespołu, jako Ojciec.
Spodobał mi się ten pomysł. Poprawiło to i tak dobry smak cygara, którym poczęstował mnie A. D. Ojciec Zespołu to poważne stanowisko. Dostanę swoje trzydzieści tysięcy. Na wszelki wypadek nie okazałem zainteresowania.
— Nie udawaj takiego powściągliwego — powiedział A. D. — Płacą tak samo, czy potrzebujesz posady, czy nie.
— Wcale mi ta posada nie jest potrzebna do szczęścia odparłem. — I ciekawe, na jakiej podstawie uważasz, że mi tak zależy na pieniądzach?
— Na podstawie obserwacji — rzekł sucho A. D.
Nie miałem co na to odpowiedzieć, więc nawet nie usiłowałem.
— Jakie zadanie dostałby mój Zespół? — zapytałem przezornie. — I czy byłoby to na Ziemi, czy w jakiejś zapadłej dziurze w drugim końcu galaktyki?
A. D. potrząsnął głową.
— Takich rzeczy się nie mówi. Twój Zespół równie dobrze może prowadzić tu na miejscu fabrykę, jak… zostać wysłany na Perryona.
— Perryon… z tego, co słyszałem, to musi być rzeczywiście straszna dziura.
— Dziwne, że w ogóle coś na ten temat słyszałeś.
— Mój Boże, ostatecznie wie się to i owo. — Ale w dalszym ciągu nie byłem zadowolony. Coś w tym wietrzyłem.
— A. D., ty jeszcze coś chowasz w zanadrzu — powiedziałem. — Ty zawsze lubisz upiec przynajmniej dwie pieczenie przy jednym ogniu. Chciałbym wiedzieć, na co się decyduję. No, mów.
— Cóż, tak czy siak musiałbyś się dowiedzieć — odparł nie speszony A. D. — Ja cię znam, Edgar. Po prawej stronie masz portfel, a po lewej serce. Nigdy nie pozwalasz, żeby jedno wzięło górę nad drugim. Rozumiem to doskonale. Będziesz znakomitym Ojcem Zespołu. Zmysł praktyczny i ludzkie uczucia masz wyważone we właściwych proporcjach.
— Rozczuliłeś mnie do łez — odparłem. — A teraz mi powiedz, do czego to wszystko zmierza.
— Moja córka — rzekł spokojnie — zgłosiła się do Zespołu. Dzisiaj.
Dlaczego? — zapytałem zdumiony.
— To nieważne. Ważne jest, że nie mogę jej tego wyperswadować i że jak wstąpi do Zespołu, nie będzie wiedziała, kim była poprzednio. Mogę jej już nigdy nie zobaczyć. I nie wolno mi powiedzieć jej, że jestem jej ojcem. Nie będę w stanie nic dla niej zrobić.
Przerwał. Nie odezwałem się ani słowem.
— Po wstąpieniu Lorraine do Zespołu — podjął — będziemy dla siebie obcymi ludźmi. Mogę, powiedzmy, uruchamiając pewne mechanizmy, dowiadywać się, co się z nią dzieje. Mogę od czasu do czasu pod jakimś pretekstem widywać ją w siedzibie NZZ. I na tym koniec. Rozumiesz teraz?
Skinąłem głową.
— Z tobą też nie będę się mógł często kontaktować — dodał A. D. — Ale niech przynajmniej wiem, że opiekujesz się Zespołem, w którym będzie Lorraine. To już coś jest.
— Zdołasz to załatwić? — spytałem zaciekawiony.
— Tak.
Zacząłem się nad tym zastanawiać. Nie wyraziłem A. D. swojego współczucia. Nie należał do ludzi, którzy by tego chcieli czy potrzebowali.
Teraz już wiedziałem wszystko.
— Ach, więc to są te dwie pieczenie — rozpamiętywałem głośno. — Po pierwsze: twój stary przyjaciel jest bez pracy, którą możesz mu zaoferować. Po drugie: potrzebujecie Ojców Zespołów, a ty osobiście chcesz, żeby ktoś miał na oku Lorraine.
— Po trzecie: masz trzymać język za zębami — zakończył A. D. — Zdajesz sobie chyba sprawę, że gdyby się dowiedziano, że ci zdradziłem, dokąd ma być wysłany twój Zespól, czy że tak pokierowałem sprawami, że moja córka została wyznaczona do Zespołu,podlegającego mojemu przyjacielowi, miałbym grube nieprzyjemności. Ale zatrzymasz to przy sobie.
— Zgoda — odparłem. — Na wszystkie trzy warunki.
— Podejmiesz się tego?
— Podejmę. Mój portfel wziął górę mad sercem. Czy też może odwrotnie.
Poszliśmy więc do NZZ i zostałem Ojcem Zespołu.
Po południu patrzyłem, jak powstają moje dzieci. Tak, powstają, nie rodzą się. Czas już skończyć z tą metaforą.
Siedziałem z technikiem za jednostronną szybą i patrzyłem, jak psycholog bada tych ludzi. Ja też zostałem poddany badaniu. Przeszedłem swój test summa cum laude. Powiedzieli mi, że już od dawna powinienem być Ojcem Zespołu. Odparłem, że jak dotąd nie spotkałem odpowiedniej matki. Popatrzyli na mnie, jakby to już kiedyś słyszeli.