Umysł zwykłego człowieka jest jak wybujały ugór. Rosną na nim piękne kwiaty i drzewa, ale żaden kwiat trwałością nie dorównuje chwastom. Opanowują one ogromne obszary, czając się w cieniu najwspanialszych roślin i krzewów. Wysysają z gleby większość saków, zagłuszając często delikatniejsze okazy. Czasem, gdy spojrzysz w taką dżunglę, nie widzisz nic poza chwastami. Psychiatria od wieków prowadzi z nimi beznadziejną wojnę, ale jest to równie skuteczne; jak na przykład próba wyczerpania morza za pomocą tekturowego pudełka.
Jedyne, co można w tej sytuacji zrobić, to oczyścić ugór i zacząć od nowa.
Tak jak prąd zmienny przeciwdziała gromadzeniu się magnetyzmu stałego w danym przedmiocie, tak samo sztucznie wywołany prąd nerwowy może skasować wszystko — przez zneutralizowanie, unieważnienie, całkowite wymazanie tego, co istniało dotąd w mózgu. Można to porównać z nowym zapisem na taśmie magnetofonowej.
I taki „wyprany” umysł jest zdolny do rzeczy wspaniałych. Uczy się szybko i poprawnie, wolny od formuł w rodzaju: „blondyni biją”. Instynkt samozachowawczy nie podlega zahamowaniom typu: „w razie niebezpieczeństwa uskakuj zawsze w lewo”. Mężczyźni nie muszą tracić głowy dla każdej kobiety, która przypomina im matkę, a kobiety nie omdlewają z byle powodu.
Oczywiście nie byłoby z tego wszystkiego wielkiego pożytku, gdyby chwasty mogły nagle odżyć.
Ale nie mogą. Chwasty umysłowe bowiem zyskują na sile z wiekiem i gdyby nawet wyrosły na glebie takiego wypranego mózgu, minęłoby ze trzydzieści lat, zanimby się dobrze zakorzeniły. A przy tym ludzie dorośli, bardziej świadomi niż dzieci, potrafią wyrwać je na długo przedtem, zanim staną się niebezpieczne.
W miarę jak ludzkość opanowywała coraz większe przestrzenie, w miarę rozwoju techniki, nauczania, nauk społecznych, ekonomicznych, polityki, w miarę jak ludzie żyli coraz dłużej i z planet przenosili się do galaktyki, problem zarządzania stawał się coraz bardziej skomplikowany.
Z każdym tygodniem zatrudniano więcej mózgów elektronowych, ale zawsze otrzymywanie właściwych odpowiedzi zależało od naciskania odpowiednich guzików. Cybernetyka pomagała w wykonywaniu pewnych czynności, ale ich nie wykonywała.
Dlatego właśnie powstały Zespoły. Pięć „wypranych” ludzkich istot, specjalnie wyszkolonych, wdrożonych do współpracy tak, by każda wykonując swoją część zadania związana była z pozostałymi czterema, potrafiło dokonać rzeczy, do których nie byłby zdolny żaden mózg elektronowy czy grupa choćby i tysiąca zwykłych śmiertelników.
Otóż Zespoły nigdy się nie mylą. Wydawać się to może przesadą, ale tak jest naprawdę. U podstaw bowiem nawet błędnych posunięć leżą z reguły właściwe decyzje. Zdarza się to, gdy brakuje na przykład informacji o zasadniczym znaczeniu albo gdy zostanie podjęta natychmiastowa akcja w oparciu o domysły. Zespół może wreszcie wybrać jedno spośród kilku niewłaściwych wyjść czy podjąć działanie za późno. Owszem, tego rodzaju pomyłki — wynikłe często z błędnej synchronizacji — zdarzają się czasem. Ale Zespół właściwie skonstruowany, w stu procentach zdrowy, kompletny, wyszkolony — taki Zespół nie może się mylić, nawet gdyby chciał.
Ojcowie Zespołów byli czymś w rodzaju menażerów drużyn sportowych. Zespół jest po prostu instrumentem zbyt precyzyjnym do załatwiania spraw prostych, jak zakwaterowanie, bilety na pociąg czy urlop. Pozwalanie Zespołom na zajmowanie się takimi rzeczami równałoby się krojeniu chleba skalpelem.
I nawet nie w tym problem, że zwykłym nożem można to zrobić równie dobrze. Zwykłym nożem można to zrobić znacznie lepiej.
Na tym z grubsza polegała maja rola: byłem owym zwykłym nożem do chleba. Szkolenie Zespołu trwało zaledwie trzy do czterech miesięcy i obejmowało wiedzę ogólną o życiu, potrzebną każdemu z członków indywidualnie. Pozostawały patem oczywiście jeszcze wielkie luki, ale można je było łatwo i szybko wypełnić.
Pod koniec trzeciego miesiąca mój Zespół i ja znajdowaliśmy się na pokładzie statku kosmicznego lecącego na Perryona.
II
Na statkach kosmicznych ludzie mają dość czasu, żeby się poznać nawzajem. Podróże kosmiczne z reguły nie trwają dłużej niż dwa miesiące, ale dwa miesiące to bardzo dużo, kiedy poza jedzeniem i spaniem nie ma się nic do roboty.
Podróżując morzem można przynajmniej grać w tenisa, pływać czy spacerować po pokładzie. W czasie podróży kosmicznych najbardziej podniecającą rozrywką jest gra w szachy. Granie w karty nie jest niemożliwe, ale opanowywanie techniki posługiwania się metalowymi kartami i przesuwania ich po namagnetyzowanym stole nie pozwala właściwie graczom się skupić.
Przed wyruszeniem nie mieliśmy okazji spotykać się w celach towarzyskich. Cała piątka tworząca mój Zespół została wdrażana do wspólnej pracy, a ja miałem możność obserwować ich od urodzenia aż do osiągnięcia dojrzałości, jak by to można nazwać. Ale dopiero na „Kluczu wiolinowym” mieliśmy warunki do tego, by przebywać razem i poznać się wzajemnie.
Pierwszego dnia po opuszczeniu Nowego Jorku piliśmy z Dickiem poranną kawę.
— No, to do rzeczy — powiedział energicznie. — O ile dobrze zrozumiałem, na Perryonie powstały dwa zwalczające się obozy. Oficjalnie zostaliśmy wysłani, by ten spór załagodzić, ale tak naprawdę to podejrzewają, że na Perryonie mieści się główna baza szmuglerów, prawna?
Zaskoczyło mnie trochę to bezceremonialne oświadczenie. W zasadzie była to prawda, ale kiedy mnie o tym mówiono, sprawa nie została zredukowana do tak suchej informacji.
— Rzeczywiście — powiedziałem.
— A jeśli stwierdzimy, że Perryon jest główną bazą szmuglerów, to co mamy zrobić?
— Po prostu „podjąć odpowiednią akcję” — odparłem.
Dick skinął głową.
— Rozumiem, mamy wolną rękę. Okay. Muszę się czegoś dowiedzieć o Perryonie. Mam kilka książek na ten temat. No, to do zobaczenia.
Śmignął przez bar nie zwracając uwagi na uchwyty.
A więc był to nowy, pełen dynamiki Dick, mózg mojego Zespołu. Bardzo bezpośredni młody człowiek.
Powiedział wiele w tych paru słowach. Oficjalnie rzeczywiście mieliśmy być ciałem rozjemczym. Perryon, jak wiele innych krajów w wielu innych okresach historycznych, przeżywał konflikt Północ — Południe. Mój Zespół miał odegrać rolę gubernatora, ze wszystkimi uprawnieniami związanymi z tym urzędem, ale znacznie większą odpowiedzialnością.
Prawdopodobnie i tak wysłano by nas na Perryona, nawet gdyby nie było problemu szmuglerów. Najwyższy bowiem czas, żeby ta nie znająca pieniędzy, niegościnna, choć odznaczająca się łagodnym klimatem planeta miała swój pierwszy Zespół.
Szmuglerami nazywano gang przemytników.
Zanim podróże kosmiczne stały się faktem, uważano zawsze, że jeśli kiedykolwiek ludzie dostaną się na inne planety czy gwiazdy, koszty transportu będą niezwykle wysokie. Dlaczego tak sądzono — właściwie nie bardzo wiadomo. Używane obecnie statki są tanie zarówno w eksploatacji, jak i obsłudze. Podróż dwumiesięczna jest wyjątkowo długa, zwykle bywają znacznie krótsze, a problem utrzymania dróg na szlakach gwiezdnych praktycznie nie istnieje. Transport między Ziemią i Arcturusem kosztuje niewiele drożej niż między Paryżem a Nowym Jorkiem. Czasem, z uwagi na niezbędny wkład pracy, przewóz towarów między światami, na przestrzeni całych lat świetlnych, jest tańszy niż na odcinku powiedzmy setek mil na Ziemi.
Wynikały z tego różne kłopoty. Nowo zasiedlone planety nie chciały na przykład rozwijać u siebie pewnych gałęzi przemysłu. Nie opłacało im się to po prostu, skoro wyroby z Nowego Jorku, Berlina czy Londynu kosztowały niewiele drożej niż w tych miastach.