— Owszem — odparła z buzią w ciup. — Ale ty się ich nie pozbyłeś.
— W każdym razie nie mam zamiaru zastawić cię samej — rzekłem już trzeźwiej. — Ktoś usiłuje cię zabić. I może ponowić próbę.
Larraine wpatrywała się we mnie przez moment. Po czym wytarła się spiesznie i ubrała. Poszliśmy szukać pozostałej czwórki.
Było to pierwsze zadanie Zespołu.
Szybko doszli do wniosku, że moje przypuszczenia są słuszne i że ktoś rzeczywiście usiłował zabić Lorraine.
Niewielka maseczka zapewnia powietrze na jakieś piętnaście minut i gdyby nie przypadek z zostawieniem przez Lorraine ręcznika, w przeciągu przynajmniej pół godziny w pobliżu łazienki nie byłoby żywego ducha. Wreszcie ktoś by zapytał, gdzie jest Lorraine, i po jakimś kwadransie ustalono by, że widziałem, jak szła się kąpać. Zaczęlibyśmy jej szukać i znaleźlibyśmy ją w końcu — nieżywą, w otwartym już oczywiście zbiorniku. Doszlibyśmy z pewnością do wniosku, że jej maska była uszkodzona.
Gdyby do tego jeszcze Lorraine nie zorientowała się niemal natychmiast po wejściu do wody, że zostawiła swoje rzeczy, i nie usiłowała po nie wrócić, stwierdziłaby, że jest zamknięta, być może już po moim odejściu.
Zbyt prawdopodobne było to, że mogła się utopić, by ten incydent mógł wyglądać na cokolwiek innego, jak starannie uplanowane morderstwo.
Dick poszedł na chwilę da kapitana po informacje i listę pasażerów. Po jego powrocie Zespół znów zabrał się do roboty.
Ja nie brałem w tym udziału. Siedziałem i przysłuchiwałem się tylko, nie mogąc im w niczym pomóc; zresztą niewiele rozumiałem z tego, co się dzieje. Ktoś zaczynał mówić i nagle przerywał. To znów Lorraine i Dick mówili naraz. Albo Brent poddawał jakąś myśl, podejmowała ją Helen, Dick potrząsał głową. Lorraine spoglądała nagle, Jona interpretowała to spojrzenie i przez chwilę wszyscy gadali w podnieceniu. Z początku nic z tego nie pojmowałem. Dopiero potem okazało się, że za każdym razem, kiedy ktoś z nich przestawał mówić, oznaczało to, że proces myślowy dobiegł końca i reszta jest oczywista.
Czasem można to zaobserwować, kiedy rozmawiają ze sobą ludzie bardzo bystrzy i bardzo dobrze znający się nawzajem. Ktoś zaczyna o coś pytać; ledwie powie słowo czy dwa, jego rozmówca odpowiada, a wtedy ten pierwszy mu przerywa, domyślając się reszty.
Kiedyś byłem świadkiem konkursowego kwizu w klasie wyjątkowo zdolnych chłopców. Wyglądało to mniej więcej tak: „Pewnemu mężczyźnie śniło się jednej nocy…” Odpowiedź: „jak on mógł…” „Dobrze”. Zespół pracował na takiej właśnie zasadzie. Nie posługiwali się telepatią; nie musieli. Język i wzajemna znajomość własnych procesów myślowych była zupełnie wystarczająca.
Dick musiał mówić więcej niż inni — pozostałym członkom Zespołu znacznie trudniej było go zrozumieć niż odwrotnie. Ale i on nie mówił wiele.
Zespół ustalił wstępnie najbardziej prawdopodobny motyw zamierzonego morderstwa — najwidoczniej przemytnicy mają jakieś interesy na Perryonie i chcą storpedować akcję Zespołu — po czym zajął się listą pasażerów. Zawierała ona sporo informacji o ludziach znajdujących się na pokładzie. Mimo to ani przez chwilę nie myślałem, że jedynie na tej podstawie zdołają wskazać mordercę.
Oni nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości. Wytypowali trzy nazwiska i doszli do wniosku, że morderca musi być jednym z tej trójki, nie usiłując nawet tego uzasadniać. Znów poszliśmy do kapitana.
Kapitan Rawlson miał pod opieką cały statek, a my — przynajmniej teoretycznie — byliśmy tylko sześcioma spośród jego pasażerów. Ale dzięki temu, że stanowiliśmy Zespół, i że we wszystkich swoich działaniach korzystaliśmy z poparcia NZZ, za którym stały jeszcze potężniejsze czynniki, robił, co mógł, żeby nam pomóc.
Ja pełniłem rolę referenta, jakkolwiek Dick musiał mnie poinformować, co mam mówić.
— Gdyby pan i pańscy dwaj oficerowie — powiedziałem — zechcieli z nami odwiedzić te trzy osoby, bylibyśmy w stanie ustalić, która z nich jest winna.
— W jaki sposób? — zapytał kapitan zdumiony.
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć, zwróciłem się więc do Dicka.
— Przez odpowiednią interpretację ich reakcji na nasze pojawienie się — wyjaśnił Dick.
— Ale… co potem? — Kapitan w dalszym ciągu gotów był nam pomóc, ale przecież nie mógł aresztować człowieka na tej tylko podstawie, że nam się wydaje winien.
— Nie wiem — odparłem włączając się ponownie — to będzie zależało od okoliczności. W najgorszym razie będziemy wiedzieli, kogo obserwować.
Kapitan w dalszym ciągu miał wątpliwości, ale nie bardzo mógł nam odmówić. Ruszyliśmy więc w towarzystwie jego i dwóch oficerów na poszukiwanie trojga podejrzanych.
Najpierw złożyliśmy wizytę kobiecie, niejakiej pani Walker. Rhoda Walker okazała się przystojną dwudziestoośmioletnią wdową, bystrą i energiczną. Przypominała mi trochę Helen sprzed „prania”. Oczywiście Helen nie mogła o tym wiedzieć.
W momencie kiedy ją zobaczyłem, odniosłem wrażenie, że przyszliśmy pod właściwy adres. Wyglądała nie tylko na osobę, która mogłaby popełnić morderstwo, ale na kogoś, kto w tym celu byłby zdolny obmyśleć taki plan.
Tym razem mówiła Lorraine.
— Przepraszamy bardzo, że panią niepokoimy, pani Walker — zaczęła uprzejmie. — Ale właśnie ktoś usiłował mnie zabić. Czy nie pomogłaby nam pani ustalić, kto to mógł być?
— Zabić panią? Tutaj, na statku?! — wykrzyknęła kobieta.
Lorraine skinęła głową.
— Jeśli mam być szczera — rzekła tym samym uprzejmym tanem — to posądzamy o to panią.
Rhoda Walker spojrzała po obecnych.
— Zaczynam rozumieć — powiedziała wolno. — Jesteście Zespołem i jedziecie na Perryona. W czyimś interesie jest, żebyście się tam nie dostali — jako Zespół oczywiście.
— I my doszliśmy do takiego wniosku — zgodziła się z nią Lorraine. — A pani pewnie wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż?
Po raz pierwszy kobieta okazała zdziwienie.
— Skąd pani wie? — zapytała.
— Potrafimy zgadywać — odparł Dick. — Ile pani ma lat, pani Walker?
Spojrzała na kapitana, który stał ze mną w drzwiach. Wszyscy członkowie Zespołu stłoczyli się w niewielkiej kabinie.
— Czy ja muszę odpowiadać na te pytania?
Kapitan zawahał się.
— Radziłbym pani — rzekł w końcu. — Mogę pani powiedzieć…
— Nie, nie może pan — przerwał mu spiesznie Dick.
— Dobrze — odparła kobieta. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na kręcącego się gdzieś za nią Brenta. — Ale proszę stanąć tak, żebym wszystkich widziała.
— Pani wybaczy — rzekł grzecznie Brent i wsunął jej rękę za kombinezon. Nastąpiła krótka walka, z której Brent wyszedł z małym pistolecikiem. Spod rozpiętego kombinezonu Rhody widać było dziwnie masywny stanik. Noszenie stanika w przestrzeni kosmicznej było nieprzyjęte i zbędne. Ale jego rola stała się dla nas oczywista. Pistolet tkwił w maleńkiej pochwie między piersiami kobiety.
— Teraz pani odpowie na pytania — rzekł kapitan z niejaką satysfakcją. — Posiadanie broni na pokładzie statku jest niedozwolone. Mam prawo panią z miejsca aresztować.
— Proszę bardzo — odparła Rhoda, która odzyskała już zimną krew i spokojnie zapinała kombinezon.
— Nie sądzę, żeby pani mówiła to poważnie, pani Walker — powiedział kapitan. — Areszt na pokładzie statku kosmicznego jest bardzo uciążliwy.