Выбрать главу

I to było wszystko, co powiedział. Odwrócił się, utorował sobie drogę wśród tłumu i zamknął się w swojej sypialni.

Schwartzowie jeszcze chwilę przypatrywali się Lou w niedowierzającym milczeniu, po czym wycofali się spiesznie do salonu, jak gdyby cząstka tego potwornego przewinienia mogła również ich skazić, gdyby patrzyli zbyt długo. Morty zatrzymał się nieco dłużej, aby rzucić Lou kpiące, zjadliwe spojrzenie. Następnie on również wszedł do salonu, pozostawiając jedynie Emeraldę stojącą w drzwiach.

Łzy płynęły po jej policzkach.

— Och, moje biedne kochanie, proszę, nie patrz tak strasznie. To moja wina. To ja cię do tego sprowokowałam.

— Nie — powiedział Lou odzyskując głos. — Naprawdę tego nie zrobiłaś. Słowo honoru, Em, ja tylko…

— Nie musisz się absolutnie przede mną tłumaczyć, kochanie. Jestem po twojej stronie niezależnie od wszystkiego. — Pocałowała go w policzek i szepnęła do ucha: — To nie byłoby morderstwo, kochanie. To by go nie zabiło. To wcale nie była tak potworna rzecz, po prostu ułatwiłoby mu tylko ten ostateczny krok i mógłby odejść w każdej chwili, gdy Bóg go do siebie powoła.

— Co będzie dalej, Em? — spytał głucho Lou. — Co on zamierza zrobić?

* * *

Lou i Emeralda, przestraszeni, czuwali niemal przez całą noc, oczekując reakcji Dziadunia. Ale żaden dźwięk nie dochodził z jego sanktuarium. Na dwie godziny przed świtem wreszcie zasnęli.

O szóstej godzinie wstali, jako że była to pora śniadania w kuchence dla ich generacji. Nikt się do nich nie odezwał. Na jedzenie mieli dwadzieścia minut, potem należało zwolnić miejsce dla kolejnej młodszej generacji. Reakcje ich były jednakże tak przytępione z powodu złej nocy, że z trudnością zdołali przełknąć w tym czasie dwa kęsy spreparowanych wodorostów.

Następnie, zgodnie z obowiązkiem każdego, kto był aktualnie wydziedziczony, zabrali się do przygotowywania śniadania dla Dziadunia, które miało być podane mu na tacy do łóżka. Usiłowali podejść do tego pogodnie. Najgorszą stroną tej pracy była konieczność przyrządzania posiłku z najautentyczniejszych pod słońcem jajek, bekonu i margaryny, na które Dziadunio poświęcał niemal cały swój dochód.

— Trudno — powiedziała Emeralda — nie mam zamiaru wpadać w panikę, zanim się nie upewnię, że mam po temu rzeczywisty powód.

— A może on nie wie, co ja stłukłem — z nadzieją w głosie powiedział Lou.

— Prawdopodobnie myśli, że szkiełko od zegarka — odezwał się jego syn, Eddie, który bawił się apatycznie ciastkami z trocin przypominających kaszę tatarczaną.

— Nie bądź sarkastyczny wobec własnego ojca — skarciła go Em. — I nie mów z pełnymi ustami.

— Chciałbym zobaczyć takiego, który może nic nie mówić żując to paskudztwo — powiedział siedemdziesięciotrzyletni Eddie. Spojrzał na zegarek. — Czas już zanieść Dziaduniowi śniadanie.

— Tak, już czas — powtórzył Lou słabym głosem. Wzruszył ramionami. — Weź tacę, Em.

— Pójdziemy oboje.

Szli powoli, dzielnie się uśmiechając. Przed drzwiami do sypialni ujrzeli posępne twarze Schwartzów stojących obok półkolem.

Em zapukała.

— Dziaduniu — powiedziała słodko — śniadanko gotowe.

Nie było odpowiedzi. Em zapukała mocniej.

Drzwi ustąpiły pod jej ręką. Stojące pośrodku pokoju miękkie, szerokie łoże z baldachimem, symbol słodkiego luliluli dla każdego ze Schwartzów, było puste.

Sens śmierci, tak samo obcy Schwartzom, jak zoroastrianizm czy też przyczyny buntu Sipajów, poraził ich i zwolnił bicie serc. Pełni nabożnego lęku spadkobiercy zaczęli ostrożnie szukać pod meblami i za zasłonami czegoś, co stanowiło śmiertelne szczątki Dziadunia, ojca rodu.

Dziadunio jednak nie zostawił swej ziemskiej powłoki, tylko notatkę, którą Lou w końcu znalazł na komodzie pod przyciskiem przechowywanym w charakterze pamiątki z dwutysięcznych Targów Światowych.

Zaczął czytać niepewnym głosem:

— „Ktoś, kogo przez te wszystkie lata chroniłem, strzegłem i uczyłem według mych najlepszych intencji, ostatniego wieczoru zwrócił się przeciwko mnie niczym wściekły pies rozcieńczając lub też próbując rozcieńczyć mój antygerason. Nie jestem już człowiekiem młodym. Nie potrafię unieść miażdżącego ciężaru życia tak, jak potrafiłem to niegdyś. I oto po gorzkim doświadczeniu ostatniego wieczoru żegnam was. Troski tego świata opadną wkrótce ze mnie niby płaszcz cierniowy i wreszcie zaznam spokoju. Gdy to znajdziecie, mnie już nie będzie”.

— Do licha! — rzekł urywanie Willy — nawet nie zobaczy rozpoczęcia wyścigów samochodowych na 500 mil.

— Ani zawodów baseballowych o mistrzostwo Ameryki dodał Eddie.

— Ani czy pani McGarvey odzyskała wzrok — powiedział Morty.

— Tu jeszcze coś jest — powiedział Lou i znów zaczął głośno czytać: — „Ja, Harold D. Schwartz… niniejszym ogłaszam, oświadczam i czynię ten dokument moją Ostatnią Wolą i Testamentem, anulując tym samym wszystkie moje poprzednie testamenty i kodycyle kiedykolwiek sporządzone”.

— Nie! — krzyknął Willy. — Tylko nie to!

— „Zastrzegam sobie, że wszystko, co pod jakąkolwiek postacią stanowi mój majątek nie ulega podziałowi, zapisuję i zostawiam w spadku całość do wspólnego użytkowania przez moje potomstwo w równej części bez względu na generację”.

— Potomstwo? — spytała Emeralda.

Lou zawarł wszystko w jednym machnięciu ręką.

— To oznacza, że cały ten przeklęty zwariowany kram jest naszą wspólną własnością.

Oczy zebranych natychmiast zwróciły się w stronę łóżka.

— W równej części? — spytał Morty.

— Właściwie — odezwał się Willy, który był najstarszym z zebranych — to jest tak, jak w starym systemie. Najstarsi ludzie kierują sprawami mając kwaterę główną tutaj, i…

— Lubię takie gadanie — rzekła Em. — Lou należy się taka sama część, jak tobie, powiedziałabym nawet, że wszystko powinno przypaść najstarszemu, który jeszcze pracuje. Ty możesz sobie próżnować tu przez cały dzień, czekać na przekaz z rentą, a biedny Lou słania się ze zmęczenia, wykończony pracą i…

— A co byście powiedzieli na to, żeby spróbował ktoś, kto jeszcze nie miał do tej pory żadnego prywatnego życia zawołał gorąco Eddie. — Do diabła! Wy, starzy ludzie, mieliście chociaż w dzieciństwie swoje własne życie. Ja urodziłem się i wyrosłem w tych przeklętych koszarach w hallu! Cóż wy na…

— Taaak? — odezwał się Morty. — To prawda, że wszyscy mieliście ciężkie życie i moje serce krwawi z tego powodu. Ale spróbujcie dla draki przeżyć miodowy miesiąc w hallu!

— Cisza! — wrzasnął władczo Willy. — Kto otworzy gębę, spędzi najbliższe sześć miesięcy koło łazienki! A teraz wynocha z mojego pokoju! Chcę pomyśleć.

Wazon roztrzaskał się o ścianę tuż nad jego głową. W następnej chwili rozpętała się ogólna bijatyka, każda para usiłowała wyrzucić drugą z pokoju, tworzyły się i rozwiązywały walczące koalicje, błyskawicznie zmieniała się strategia. Em i Lou zostali wypchnięci do hallu, gdzie zorganizowali innych, będących w takiej samej sytuacji, i znów przypuścili szturm na pokój.

Po dwóch godzinach walki, bez żadnych widoków na rozstrzygnięcie, wtargnęła policja.

W ciągu następnych trzydziestu minut wozy policyjne oraz karetki pogotowia wywiozły Schwartzów, mieszkanie opustoszało i ucichło.

W godzinę później 500 000 000 ukontentowanych widzów na Wschodnim Wybrzeżu oglądało na ekranach telewizorów ostatnie etapy bójki.