Lorraine załagodziła sprawę powracając do pytań, jak gdyby nigdy nic.
— Dick pytał, ile pani ma lat.
— Dwadzieścia osiem. Jest napisane na liście pasażerów, wystarczyło spojrzeć.
— Owszem, spojrzeliśmy. Myślę jednak, że pani ma jakieś trzydzieści cztery.
Rhoda wzruszyła ramionami.
— Pani syn ma około czternastu — zauważyła Lorraine. — A w każdym razie miałby, gdyby żył.
Rhoda rzuciła się konwulsyjnie.
— Jak wy to robicie? — zapytała. W gruncie rzeczy było jej obojętne. Zadała to pytanie dla odwrócenia ich uwagi od innych spraw.
— Czy to pani usiłowała zabić Lorraine?
— Nie — odparła Rhoda.
Dick zwrócił się do Zespołu.
— To prawda — rzekł. — Ona coś ukrywa, ale my tu jeszcze wrócimy, żeby się dowiedzieć co. A tym czasem musimy znaleźć kogoś innego. Chodźmy.
Już otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że jeśli Rhoda rzeczywiście coś wie, to z wielu powodów lepiej wydobyć to z niej od razu, ale nie powiedziałem nic. Dick wiedział, co robi.
Brent spojrzał na kapitana machając pistoletem.
— Czy mam to oddać panu, czy jej?
— Mnie — odrzekł kapitan oszołomiony. — Dostanie go pani z powrotem na końcu podróży, pani Walker.
Kiedy wychodziliśmy, Rhoda powiedziała:
— Wpadnijcie do mnie kiedyś pogawędzić!
— Nie ma obawy — rzucił Dick przez ramię — na pewno wpadniemy.
Rozumiałem z tego wszystkiego nie więcej niż kapitan, ale po trochu zarzynało mi coś świtać.
Zwykły człowiek, usiłując coś zgadnąć, opiera się na wielu czynnikach, często nieznanych. Jedne są pożyteczne i mogą mu pomóc, inne, gorzej niż bezużyteczne, sugerują niewłaściwą odpowiedź. Szczęściarz instynktownie odrzuca błędne rozwiązania, z reguły trafiając w sedno. Pechowiec zawsze znajdzie dość powodów, by zrobić niewłaściwe posunięcie. Doradzisz mu dobrze, i tak wymyśli „roś lepszego” i straci pieniądze, rozbije samochód, obrazi klienta, wyląduje w więzieniu czy złamie nogę.
Taki pechowiec ma niejako z gary zaprogramowane niepowodzenia. Sam o tym zresztą mówi: „Cokolwiek zrobię, obraca się na złe”, powtarzając w kółko to albo coś w tym rodzaju.
Nie dotyczy to zupełnie Zespołów — nawet kiedy zgadują w ciemno. Pragnienia, nadzieja czy strach nie mają żadnego wpływu na ich wnioski, zawsze oparte na mocnych podstawach, o precyzyjnie określonym stopniu prawdopodobieństwa.
W jaki sposób Lorraine doszła do tego, że Rhoda Walker wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż — nie mam pojęcia. Jej domysł okazał się jednak słuszny, ale nawet gdyby nie był, i tak z pewnością dziewczyna wyciągnęłaby z tego jakąś pożyteczną dla siebie informację. A potem Dick zapytał Rhodę, ile ma lat — prawdopodobnie, by zyskać na czasie — ale z jej reakcji Lorraine domyśliła się, że jest w rzeczywistości starsza. Tymczasem Brent kręcił się od niechcenia, bacznie obserwując ją z bliska; musiała zrobić jakiś nieznaczny ruch w stronę pistoletu. Zaraz potem Lorraine strzeliła ponownie, trochę niedokładnie, ale poprawiła się natychmiast, zgadując właściwie.
Lorraine i Dick przypominali wróży — powiedzieli Rhodzie wszystko na podstawie własnych domysłów. Dick wyprowadził nas stamtąd, jak tylko zorientował się, że zamach na Lorraine nie był dziełem Rhody. Ona coś ukrywa, powiedział na odchodnym, a fakt, że nie próbował tego od niej wyciągnąć, świadczył jedynie, że mu na tym nie zależało — w każdym razie jeszcze nie wtedy.
Drugie nasze odwiedziny okazały się pomyłką; nie będę się wdawał w szczegóły. Krótko mówiąc, Zespół zadał podejrzanemu wiele pytań i wyciągnął na ich podstawie wiele inteligentnych wniosków, ale nie był to człowiek, którego postukiwaliśmy.
Jack Kelman, ostatni podejrzany, zdziwił się na nasz widok, ale przyjął nas uprzejmie. Był to mały, niespokojny człowieczek, tak niespokojny, że nie potrafił odprężyć się nawet w stanie nieważkości.
— O co chodzi — powiedział — nie mam nic do ukrycia.
Jona węszyła.
— Perfumy.
Poza nią nikt nic nie poczuł. Jona przed praniem mózgu miała znacznie wrażliwsze powonienie niż inni i to jej pozostało.
— Helen! — powiedział ostro Dick.
Był to wybieg. Helen poruszyła się, a wtedy na Kelmana rzucił się Brent.
I tutaj znalazł się pistolet, ale tym razem padł strzał. Broń została wymierzona w Lorraine, ale zanim wypaliła, Brent, nie wyjmując jej z ręki Kelmana zdołał ją zwrócić przeciwko niemu. Pistolet dosłownie odstrzelił doliną połowę Jacka Kelmana.
Kobiety spiesznie opuściły kabinę. Poddane „praniu” znosiły zupełnie dobrze nawet takie sceny, mimo to żadna nie miała ochoty na to patrzeć.
— Wracamy do Rhody Walker — zarządził Dick.
Kapitan nie protestował.
Rhoda Walker unosiła się pośrodku swojej kabiny. Nie zginęła od strzału; została uduszona. Przedstawiała widok jeszcze mniej przyjemny niż Kelman, a rozpaczliwe i bezowocne wysiłki upozorowania gwałtu dodatkowo odbiły się na jej wyglądzie.
Kapitan, Dick i ja szybko doszliśmy do porozumienia. Kapitan najwyraźniej nie podzielał mojego podejrzenia, że Brent mógł równie łatwo odebrać broń Kelmanowi, tak jak odebrał Rhodzie — bez strzału. Z łatwością ustaliliśmy, że to ręce Kelmana udusiły Rhodę Walker. A kapitan chętnie — a nawet skwapliwie — uwierzył, że to ta dwójka dokonała zamachu na Lorraine.
W ten sposób sprawa zastała załatwiana, przynajmniej oficjalnie.
— I tak byśmy się niewiele od nich dowiedzieli, Edgar — powiedział później Dick. — Była to para nędznych opryszków, których ktoś wynajął. Zauważyłeś, jak łatwo popadali w panikę? Ich mocodawcy z pewnością nic im nie powiedzieli. Znacznie ważniejsze było, żeby się ich obojga pozbyć.
— Aha, to znaczy, że celowo dałeś Rhodzie czas na pójście do Kelmana i ostrzeżenie go, żeby w nagrodę za swoje starania została przez niego zamordowana — powiedziałem. — Nie mówiąc już o „przypadkowym” zastrzeleniu się Kelmana z własnej broni.
— Gdybyśmy tego tak nie wyreżyserowali — odparł Dick z prostotą — jak inaczej dalibyśmy sobie z nimi radę?
Zaczynałem rozumieć, dlaczego ludzie nie mieli zaufania do Zespołów i nalegali na istnienie Ojców.
III
Mając aż nazbyt oczywiste dowody na to, że nasza obecność na Perryonie jest niepożądana, wstrzymywaliśmy się jednak z ostatecznym sądem. Mogła to mimo wszystko nie być robota przemytników. Istniało prawdopodobieństwo, że była to sprawka ludzi zaangażowanych w konflikt Północ — Południe, który mieliśmy za zadanie zlikwidować.
Wojny w państwie Liliputów wybuchły w wyniku sporu o doniosłą kwestię: czy jajka należy tłuc z grubszego, czy z cieńszego końca. Swift, jako satyryk, specjalnie wybrał to jako przyczynę wybuchu wojen, ale satyra z reguły bywa mniej zabawna niż życie.
Powodem niepokojów na Perryonie, jak się przekonaliśmy po przybyciu na miejsce, był problem: czy w szkołach należy uczyć historii ziemskiej, czy galaktycznej.
Stolicą Północy było Benoit City; Południa Sedgeware. Rada Benoit City oświadczyła, że skoro Perryon jest nowym światem, dzieciom jego obywateli znacznie bardziej przyda się znajomość bieżącej historii galaktycznej niż stara, skostniała, bezużyteczna wiedza o Ziemi. Sedgeware odpowiedziało na to niezwłocznie kursem historii ziemskiej od najwcześniejszych czasów do chwili obecnej, utrzymując, że Ziania jest ich światem macierzystym i że ludzie nie znający własnego pochodzenia są prymitywnymi dzikusami.
Doszło do tego, że w Benoit City nie można było dostać żadnej książki na temat Ziemi, a w Sedgeware żadnych materiałów o koloniach.
W chłodnym Benoit City ludzie zaczęli nosić ubrania, które miały jedną wspólną cechę: w niczym nie przypominały rzeczy znanych z Ziemi. Ponieważ jednak na Ziemi noszono już chyba wszystko, co może stanowić sensowne okrycie dla człowieka, mieszkańcy Benoit City mieli niełatwe zadanie chcąc wymyślić coś zupełnie odmiennego, często więc ubierali się naprawdę dziwnie. Tymczasem w ciepłym Sedgeware niewolniczo naśladowano modę ziemską i podczas gdy kobiety rozsądnie chodziły w letnich sukienkach, mężczyźni pocili się w dwurzędowych garniturach i filcowych kapeluszach.
W Zgromadzeniu Narodowym delegaci Północy głosowali zawsze za całkowitą niezależnością od Ziemi, zaś przedstawiciele Południa z całą zaciekłością zwalczali wszystko, co osłabiało więź z Ziemią. Wkrótce doszło do rozłamu i w dwóch stolicach obradowały dwa odrębne senaty.
Rozruchy zaczęły się od nazw ulic. Benoit zabrało się do przemianowywania wszystkich ulic, które mogły brzmieniem przypominać Ziemię, jak High Street, Fifth Avenue, Broadway, Main Street, King Street, Queen Street czy Willawbank. W tym samym czasie Sedgeware ponadawało swoim ulicom ziemskie nazwy. Wtedy chuligani w Benoit City pozamazywali czysto perryońskie nazwy ulic, zaś podobne elementy w Sedgeware pozrywały tabliczki z ziemskimi nazwami.
Po tych zajściach każdy przybysz z Południa był traktowany w Benoit City jako sabotażysta. Wybuchły pierwsze walki, padły pierwsze ofiary…
Kiedy przybyliśmy na Perryona, wojna domowa wisiała na włosku. I takie właśnie były jej przyczyny.
W dniu naszego przyjazdu do Benoit City staliśmy z Lorraine w oknie rezydencji dawnego gubernatora i obserwowaliśmy przechodniów. Nie wierzyliśmy oczom.
Zobaczyliśmy na przykład dziecko lat około pięciu, płci nieokreślonej, w czymś, co przypominało model statku kosmicznego. Po chwili drobiąc przeszła ulicą dziewczynka w sukience przypominającej rurę kanalizacyjną. Widzieliśmy mężczyznę ubranego od pasa w rodzaj pudła, a do pasa w koszulę w kształcie kuli. Motyw kuli był zresztą bardzo rozpowszechniony; widocznie uważano go za mało ziemski. Inny mężczyzna miał w okolicach talii rodzaj dużego pocisku armatniego, a powyżej i poniżej podobne mniejsze. Widzieliśmy jeszcze dziewczynę w kostiumie — pierwsze tutaj obcisłe ubranie — z dwiema dużymi dziurami, przez które wystawały gołe piersi. Musiała to być rzeczywiście specyficznie „perryońska” moda, bo nie widzieliśmy czegoś podobnego nigdzie indziej.
— Zastanawiam się, czy to bezpiecznie pokazywać się tu na ulicy w takich ubraniach jak nasze — mruknęła Lorraine. — Może lepiej sprawię sobie kwadratowy stanik i prostokątne majtki.
Ale było to zupełnie zbędne, jak się przekonaliśmy. Do rozłamu doszło nie dlatego, że Północ nienawidziła Ziemi, a Południe ją kochało. Mieszkańcy Północy nie walczyli z Ziemią; walczyli z Południem o Ziemię.