— Naturalnie — odparł Dick z ufnością. — Zamach na Lorraine na statku, coś, co mogło uchodzić za wypadek, to inna sprawa. Jack Kelman był po prostu opryszkiem wynajętym w tym celu, a Rhodę Walker miał do pomocy. Ale podobne usiłowania tutaj dowodziłyby tylko, że nasz przyjazd był potrzebny, a w tym wypadku NZZ przysłałby ze sześć Zespołów, żeby się upewnić, że problem zostanie zlikwidowany.
— Tobie to dobrze — powiedziałem. — Ty nie jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo Zespołu, tylko ja.
— Wierz mi — odparł Dick — że gdyby coś się stało jednemu z naszej piątki, obojętnie któremu, nie obeszłoby to ciebie ani w połowie tak jak nas.
— Nie bardzo cię rozumiem. Przecież gdybyście stracili przypuśćmy Jonę, to i tak pozostała czwórka miałaby jeszcze dość inteligencji, energii, charakteru i krzepy, prawda? Czy to by sprawiło taką różnicę? Przecież chyba Zespół pracowałby nie gorzej niż przedtem?
Dick potrząsnął głową bardzo stanowczo.
— Nic podobnego. W ten sposób nas wyszkolono — na zasadzie ścisłego podziału funkcji. Mogliśmy zostać wyszkoleni inaczej, tak żeby działać dobrze i we czwórkę, bez Jony, ale nie zostaliśmy. Gdyby coś się stało któremukolwiek z nas, ty powinieneś zająć jego miejsce, ale mówiąc szczerze, Edgar, nie sądzę, żebyśmy mieli z ciebie pociechę.
— Wydaje mi się — zauważyłem — że nie jest to najlepszy sposób tworzenia jednostek roboczych, skoro stają się bezużyteczne, gdy zabraknie choćby jednego z członków.
Dick uśmiechnął się.
— Też mi argument. Naturalnie można zbudować samochód trzykołowy. Ale czy to znaczy, że produkując samochody o czterech kołach należy konstruować je tak, żeby równie dobrze mogły jeździć na trzech? Żeby w razie czego mogły się obejść bez karburatora, pampy paliwowej czy olejowej?
— Zgoda. Poddaję się — mruknąłem.
Kiedy ta analogia jest bardzo trafna. Nasza piątka to silnik, przekładnia, karoseria, koła, deska rozdzielcza. Co wart jest samochód bez choćby jednego z tych elementów?
Zadzwonił telefon. Właściwie ja powinienem go odebrać, ale Dick stał bliżej. Podniósł słuchawkę.
Pranie mózgu nie pozbawia uczuć. Podobno tacy ludzie doznają uczuć przyjemnych w stopniu silniejszym i w formie niejako czystszej niż zwykli śmiertelnicy — chociaż na strach, złość czy rozpacz bywają odporniejsi, to jednak i te dognania nie są im obce. Tyle że poza szczególnymi sytuacjami typu towarzyskiego ich nie uzewnętrzniają. Nigdy na przykład nie pozwalają sobie na demonstracje uczuć, które dla nich są czymś sztucznym.
Sądząc ze spokoju Dicka myślałem, że to zwykły telefon. Oniemiałem więc, kiedy odłożywszy słuchawkę oznajmił:
— Ktoś wpakował Lorraine sześć kul. Nie będzie żyła.
Powinniśmy chyba jechać do szpitala.
Upłynęło sporo czasu, zanim — mimo niewątpliwego prestiżu, jakim się cieszyliśmy — wpuszczono nas do szpitala. Kiedy weszliśmy, właśnie ją operowano. Istniała nikła szansa na uratowanie jej życia, tak nikła, że wspomniano o niej tylko dla porządku.
— Czy pan nie rozumie, idioto — powiedział w podnieceniu Dick do chirurga, po raz pierwszy okazując rozdrażnienie zwykłemu człowiekowi — że właśnie dlatego musimy się z nią zobaczyć natychmiast? Ona jest członkiem Zespołu! Z naszą pomocą przeżyje, jeśli istnieje choćby cień szansy.. Ale jeżeli…
Główny chirurg odszedł.
Dick szalał ze złości zupełnie jakby nie zastał poddany praniu mózgu. Zachowywał się tak, jakby chciano mu amputować nogę, a on wiedział, że to nie jest konieczne.
— Uspokój się — powiedziałem — musimy się do nich dostosować.
— A tymczasem Lorraine umrze! — wykrzyknął.
Na Ziemi Zespoły są zjawiskiem częstszym i dlatego spotykają się z większym zrozumieniem. Ludzie wiedzą na przykład, że jeżeli kobieta będąca członkiem Zespołu rodzi, mąż, obojętne, kim jest, czeka na zewnątrz, a pozostała czwórka czuwa przy niej i jej pomaga, chociaż wcale nie jest to konieczne z punktu widzenia porodu.
Kiedy jednak sprawa jest naprawdę poważna, obecność reszty Zespołu jest niezbędna.
W pewnym sensie ludzie, którzy przeszli pranie mózgu, nie są tak wrażliwi jak my wszyscy. Kiedy znajdą się w niebezpieczeństwie czy doznają poważnych obrażeń, nigdy się nie poddają. Nie tracą na przykład przytomności, co oczywiście zdejmowałoby z nich wszelką odpowiedzialność za to, co się z nimi stanie. Walczą da ostatniej chwili — do chwili śmierci. Dzieje się tak, kiedy są zdani na własne siły lub na zwykłych ludzi, co na jedno wychodzi.
Ale gdy jest cały Zespół, ufają mu jak zwykle bez zastrzeżeń. Zespół mówi na przykład poszkodowanemu członkowi, że ma zasnąć albo skoncentrować się na czymś, albo wyłączyć pewne funkcje, albo nawet, jeśli to jest konieczne, na dłuższy czas zapaść w głęboki trans i on się stosuje do wszystkich tych zaleceń.
Członkowie Zespołów nie mają żadnego medycznego przeszkolenia, ale na temat własnego organizmu i pewnych metod leczenia wiedzą znacznie więcej niż lekarze.
Posłałem Jonę, żeby się dowiedziała, w jakich okolicznościach doszło do tragedii, Brent miał zbadać warunki w szpitalu i dopilnować, żeby sprawca nie miał pewności co do efektów swojego zamachu. Helen poleciłem, żeby porozmawiała z szefem policji, a Dickowi, żeby spytał któregoś z odpowiedzialnych lekarzy, jakie rany odniosła Lorraine. Dałem im na to wszystko cztery minuty.
Sam poszedłem zobaczyć się z ordynatorem oddziału. Ten przynajmniej powinien wiedzieć, że członkowie Zespołów uczestniczą we wszystkim — nawet w operacjach.
Ale były to tylko moje złudzenia. Zastałem starszego człowieka, który usiłował się ze mną spierać.
— Wiem, że takie rzeczy są praktykowane — zgodził się — ale to jest jedynie rodzaj przywileju, z jakiego korzystają Zespoły. W tym wypadku, ponieważ pacjentka ma zdaje się dwie kule w prawym płucu i jedną w żołądku, jest to sprawa czysto chirurgiczna…
— Doktorze Green — wrzasnąłem dziko — jeszcze dziesięć sekund i będę zmuszany pana stąd wyrzucić!
Doktor wyprostował się.
— Próby zastraszenia mnie na nic się nie zdadzą, młody człowieku — warknął. — Ja jestem za to wszystko odpowiedzialny i nie odmówiłem panu, tylko…
— Tylko tak pan z tym zwleka, że jak pan wreszcie wyrazi razi zgodę, może być już za późno. Doktorze Green, jeśli Lorraine umrze, zostanie pan oskarżany o morderstwo.
To wreszcie do niego dotarło; zląkł się. Nie była to zresztą z mojej strony czcza pogróżka i prawdopodobnie zdawał sobie z tego sprawę. Gdyby Lorraine umarła, a śledztwo dowiodło, że Zespół mógł uratować jej życie, doktor Green byłby sądownie ścigany przez NZZ. Spuścił więc z tonu, usiłując załagodzić sprawę. Pod salą operacyjną znaleźliśmy się w momencie, kiedy Dick, Brent i Helen wrócili właśnie po wypełnieniu swoich misji. Na Jonę musieliśmy czekać jeszcze dziesięć sekund.
Weszliśmy. Na szczęście zdążyliśmy zapobiec podaniu Lorraine silnego środka uspokajającego. Niestety z medycyną jest ten kłopot, że lekarze każdy przypadek traktują jako typowy. Ponieważ Lorraine odniosła sześć ran, z czego trzy można by sklasyfikować jako śmiertelne, uznano oczywiście, że doznała szoku. Co było błędem, ponieważ Lorraine nie mogła doznać szoku.
Kiedy po raz pierwszy otworzyła oczy, wszyscy byliśmy przy niej. Odzyskała przytomność jedynie na kilka sekund, ale i to zdumiało lekarzy. Lorraine w ogóle nie powinna była odzyskać przytomności.
Zaczęli do niej mówić wszyscy naraz, szybko, ale spokojnie. Dick powiedział jej krótko, z bezwzględnością, która przeraziła lekarzy, jakie odniosła rany i jak ciężki jest jej stan. Poinstruował ją także, co ma robić. Helen, która jako kobieta mogła powiedzieć jej znacznie więcej, uzupełniła jego zalecenia. Jona dodała parę słów od siebie. Brent jedynie wymówił jej imię, ale jak zrozumiałam, równało się to zapewnieniu, że Lorraine nie musi troszczyć się o swoje życie — tę troskę Brent bierze na siebie.