Выбрать главу

Wybraliśmy się do Lorraine. Jej łóżko przeniesiono do małej izolatki, której drzwi zamknięto.

— Dobrze wyglądasz, Lorraine — powiedziałem.

— Owszem, przybyło mi czternaście funtów, czy to nie potworne?

— Cóż, kobieta nawet po praniu mózgu pozostanie kobietą.

— Możesz sobie na to pozwolić — uśmiechnąłem się.

— Nie, trzy czy cztery, owszem, ale nie czternaście! No, zaczynajmy. Jeżeli z wysiłku stracę trochę na wadze, to tym lepiej.

Narada przypominała tę przedostatnią, w której uczestniczyłem, i równie mało z niej rozumiałem. Ale chociaż nie widziałem Zespołu przy pracy w czasie drugiej narady po wypadku Lorraine, mogłem się zorientować, że ta sesja wygląda zupełnie inaczej. Lorraine leżała w łóżku, w pozie swobodnej, a mimo to nawet ja mogłem ocenić, jak istotne znaczenie miał jej udział.

W Zespołach nigdy nie wiadomo, kto jakie reprezentuje wartości. Oni sami tego nie wiedzą. Odniosłem jednak wrażenie, że w tym Zespole Lorraine stanowi istotną siłę. Że jest sercem Zespołu, jeśli wolicie. Dick był bez wątpienia jego mózgiem i jako taki odgrywał bardzo ważną rolę. Mózg jednak nie jest dla człowieka organem najważniejszym. Sprawność umysłu zależy od stanów serca i nawet w swojej ostatecznej fazie jest prawie zawsze następstwem jego niedomagań.

Za każdym razem, ilekroć praca Zespołu z jakichś względów ustawała, podejmowano ją za sprawą Lorraine. Koncepcje Brenta, Helen i Jony nabierały kształtu dopiero dzięki Dickowi lub Lorraine. Propozycje i wnioski Dicka bywały dyskwalifikowane w całości jedynie przez nią.

Zrozumiawszy znaczenie Lorraine dla Zespołu, nie zdziwiłem się wcale, kiedy rozpoczęli swoją sesję od odrzucenia wszystkich przyjętych poprzednio wniosków. Czułem, że tym razem do czegoś dojdą, jakkolwiek nie wiedziałem jeszcze dokładnie, o co chodzi. Wkrótce potem zorientowałem się, że usiłują coś uchwycić, ustalić — nie w drodze poszukiwań jednak, tylko na zasadzie rachunku prawdopodobieństwa — tak jak na statku z listy pasażerów wyłonili troje podejrzanych.

Zastanawiałem się, czy w podobnie natchniony sposób zdołają wskazać bazę gangu. Wydawało mi się to zupełnie nieprawdopodobnie; w przeciwnym razie dokonałby już tego dawno jeden z pozostałych czterdziestu sześciu Zespołów.

Wiedziałem jednak, że Zespoły, tak jak ludzie, różnią się między sobą zdolnościami. A swój Zespół uważałem za szczególnie dobry. Zdawałem sobie jednak sprawę, że podobnie jak wszyscy rodzice na świecie — większość Ojców Zespołów tak sądzi.

Nagle sesja została zawieszona — zawieszona, nie przerwana. Wszyscy patrzyli na mnie, z wyjątkiem Lorraine, która leżąc z zamkniętymi oczami znów robiła wrażenie bardzo zmęczonej.

— Edgar — powiedział Dick — spróbuj się dowiedzieć, kto pierwszy rozpętał ten konflikt Północy z Południem. Kto to wszystko zaczął. Pierwsze przemówienie w Zgromadzeniu, pierwszy artykuł w gazecie. Cofnij się wstecz, jak daleko zdołasz. I nie wracaj uwagi na tych, co się później włączyli. Potrzebne nam są dwa nazwiska: ktoś z Benoit City i ktoś z Sedgeware.

Wstałem.

— Czy moja misja jest tajna? — zapytałem.

— Nie. My się tym już dalej zajmiemy, jak nam tylko dostarczysz tych informacji. Szukaj ich w redakcjach gazet, w policji, przejrzyj protokoły z posiedzeń Zgromadzenia sprzed rozłamu. Będziesz się musiał wybrać do Benoit City. I nie wracaj, dopóki nie będziesz miał dwóch nazwisk.

Dalszych instrukcji nie potrzebowałem. Żegnając ich pomyślałem z goryczą, że taka oto jest rola Ojców Zespołów. Posyłali mnie jak gońca, a ja posłusznie spełniałem wszystkie polecenia.

Najpierw poszedłem do redakcji „Wiadomości Twendon” i zapytałem o bibliotekarkę. Zaprowadzono mnie jednak do redaktora naczelnego. Gońcem byłem tylko dla mojego Zespołu; dla wszystkich innych byłem ważną osobistością.

— Ja chciałem tylko zajrzeć do waszego archiwum — powiedziałem. — Niepotrzebnie zabieram panu czas, panie Carse.

— Ja mam całe archiwum w głowie — poinformował mnie siedzący za biurkiem chudy mężczyzna o głodnym wyrazie twarzy. — Będzie z tego jakaś sensacja dla gazety, panie Williamson?

— Może i będzie.

— O co panu chodzi? Niech pan mówi.

— Kto rozpękał antagonizm między Benoit City a Sedgeware? — rzuciłem bez ogródek.

Nie potrafił dać mi szybkiej, jednoznacznej odpowiedzi i chociaż twierdził, że pamięta wszystko, co kiedykolwiek ukazało się w jego gazecie, musiałem go naprowadzać. Sugerował wiele rzeczy, ale za każdym razem dochodziliśmy do wniosku, że było coś jeszcze przedtem.

W końcu powiedział niepewnie:

— Wydaje ani się, że to się zaczęło od artykułu… myśmy go nie publikowali, ale drukowały go wszystkie gazety w Sedgeware. Tylko że pan nie będzie wiedział, czy to rzeczywiście był początek, dopóki nie pozna pan jego treści.

— Właśnie o to mi chodzi — odparłem wprost. — Co było w tym artykule i kto go napisał?

Dick domagał się dwóch nazwisk. Jedno już miałem i zajęło mi to niespełna pół godziny. Zdobycie drugiego nie przedstawiało się tak prosto.

Poleciałem do Benoit City. Trwało to pięćdziesiąt pięć minut. Benoit City nigdy nie było tak dobrze do nas usposobione jak Sedgeware, ale Benoit City do nikogo nie było dobrze usposabiane.

Z Północą i Południem wszędzie jest tak samo. Północ, zajęta interesami, wiecznie w pośpiechu, obcesowa, pewna siebie, szorstka i cyniczna, dobrze ukrywa swoje serce ze złota pod książeczką czekową. Południe jest gościnne, przyjacielskie, łagodne, leniwe, romantyczne, przywiązane do tradycji, radosne, optymistyczne.

I znów poszedłem do redakcji miejscowej gazety. I tak samo jak w Twendon zaprowadzono mnie do szefa, którego tutaj nazywano dyrektorem. Był nim niejaki pan Morrissey.

Morrissey wysłuchał mnie cierpliwie, po czym rzekł natychmiast:

— To się zaczęło od słów pewnej bawiącej tu gościnnie aktorki. Powiedziała mianowicie… — I powtórzył mi jej słowa.

Miał rację, od tego się zaczęło. Wkrótce potem rada miejska Benoit City wypowiedziała się przeciwko nauce o Ziemi w miejscowych szkołach.

Nie wiedziałem, co robić. Aktorka odbywała prawdopodobnie tourne po całej galaktyce i do tej pory z pewnością zdążyła już zapomnieć o Perryonie. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że nie była w tę sprawę zamieszana.

— Kto z nią rozmawiał — spytałem — zanim ona to powiedziała? To znaczy kto z tego miasta?

— Jeden z moich reporterów. Jenson. Zaraz go ściągnę.

— Nie — powiedziałem szybko. — Niech pan mu nic nie mówi.

— Ale jeśli to będzie jakaś bomba — rzekł dyrektor nie owijając w bawełnę — to ja mam pierwszeństwo, zgoda?

— Zgoda. Ale będzie się pan musiał nią podzielić z Carsem z „Wiadomości Twendon”.

— W porządku — odparł. — One tu nie docierają.

Poleciałem z powrotem do Twendon. Zastałem Zespół przy pracy tak sauno jak trzy godziny temu, kiedy się z nimi rozstawałem. Rzuciłem niespokojne spojrzenie na Lorraine.

Uśmiechnęła się słabo.

— Mam wrażenie, że już się pozbyłam moich czternastu funtów. Ale nareszcie mamy to z głowy. Idźcie sobie stąd wszyscy i dajcie oni się przespać.

Wyszliśmy jedno za drugim: Dick, Helen, Jona, Brent i ja. — Zanim podejmiemy następnie kroki — powiedziałem — musimy wysłać odpowiedź do NZZ. Czy zdajecie sobie sprawę, że dostaliśmy od nich radiogram cztery godziny temu?

— Tylko? — zdziwił się Dick. — A mnie się wydawało, że to już lata. — I on był zmęczony. — Nadaj „dziewięć”. I od razu wezwij flotę.