Выбрать главу

Celowo więc podaliśmy termin o godzinę późniejszy.

Ledwie flotylla przemytników wystartowała, by ratować się ucieczką, wpadła prosto na wysłany z Ziemi patrol.

Mówi się o niektórych ludziach, że są w czepku urodzeni. W jeszcze większym stopniu odnosi się to do Zespołów. Wszelkie ich poczynania wieńczy sukces, a okoliczności z reguły im sprzyjają.

Tylko bowiem Zespołowi mógł się udać wybieg ze spotkaniem dwóch flot w przestrzeni kosmicznej. Przemytnicy próbowali walczyć, co było błędem z ich strony wynikłym najprawdopodobniej z faktu zaskoczenia; nie przewidzieli zasadzki.

Przebieg starcia obserwowaliśmy z Benoit City. Pierwszy statek przemytników rozjarzył się matową czerwienią, następnie zrobił się lekkoróżowy, a na koniec białą łuną rozświetlił całe niebo. Spadając gigantycznym łukiem, musiał być widoczny ze znacznej części Perryona. Zanim dotknął Ziemi, rozjarzył się następny statek.

Przemytnicy spróbowali ataku na jeden z pojazdów patrolowych. Ale dziesięciokrotnie większy od ich jednostek i z dziesięć razy lepiej uzbrojony, zapłonął tylko dziwnym zielonym światłem i wycofał się raptownie z walki.

Dwa nieprzyjacielskie statki rozjarzyły się jednocześnie, a następnie skośnym lotem przekreśliły niebo rysując na nim osobliwe wzory. Był to niewiarygodnie piękny widok. Patrzyłem urzeczony tym zjawiskiem i dopiero kiedy pierwszy z nich runął, czemu towarzyszył wyczuwalny wstrząs, z nagłą zgrozą uświadomiłem sobie, że byli na nim ludzie.

Od tej chwili nie mogłem się doczekać końca bitwy. Czułem to, co wnusi czuć każdy kat. Przecież to myśmy posłali tych ludzi na niechybną zgubę. A przedtem pozwoliliśmy Rhodzie Walker ostrzec Kelmana, co równało się dla niej śmierci. My wreszcie wyreżyserowaliśmy wypadek, w którym zginął Kelman.

Kiedy następny rozżarzony statek przeciął nocne niebo, zrozumiałem w pełni, co to znaczy być Ojcem Zespołu.

Członkowie Zespołów są amoralni. Pracują w imię ogólnie pojętego dobra, ale postępują w sposób bezwzględny: bez żadnych skrupułów, bez irracjonalnego może, ale tak bardzo ludzkiego uczucia litości, które często powstrzymuje zwykłych śmiertelników przed podejmowaniem kroków drastycznych w imię… ogólnego dobra.

I jeszcze jeden statek wybuchnął barwami płomieni. Odwróciłem się. Nie znajdowałem już przyjemności w obserwowaniu efektów naszej wspaniałej roboty.

— Wracajmy do Twendon — rzekłem. — Musimy zawiadomić o tym wszystkim Lorraine.

— Dobrze — zgodził się Dick i też odwrócił się od obrazu zagłady gangu przemytników.

Przekład: Zofia Uhrynowska

Wiktor Kołupajew

BILET DO DZIECIŃSTWA

Bilet w dietstwo

— Poproszę bilet do dzieciństwa — powiedziałem w kasie i po pięciu minutach siedziałem już w wagoniku przedpotopowej konstrukcji, na twardej ławce, z niecierpliwością oczekując gwizdka parowozu.

Sąsiednie miejsce zajęła staruszka z koszykiem owoców i cukierków. Podniecenie, z jakim co chwila przetrząsała jego zawartość, mogło rozśmieszyć każdego… ale nie w tym pociągu. Można ją było zrozumieć. Przecież wybierała się do małej dziewczynki, w swoje dzieciństwo, zapewne dawno i na dobre zapomniane. Dzieci lubią słodycze — jedynie to pamiętała ze wszystkiego, z czym się miała już niedługo spotkać.

Naprzeciw mnie mężczyzna o przyprószonych siwizną skroniach i staruszek. Tego mężczyznę znałem ze zdjęć w gazetach. Był to sławny pianista. Przed każdym koncertem udawał się w swoje dzieciństwo. Utrzymywano, że to właśnie nadaje jego koncertom niepowtarzalny urok, wersja ta jednak nie była zbyt przekonywająca. Wielu muzyków odbywało podróże do dzieciństwa, ale jakoś mało było wśród nich geniuszy.

Staruszek oparł dłonie na masywnej lasce. W podarunku swojemu dzieciństwu wiózł tylko mądre spojrzenie zmęczonych oczu.

Pociąg ruszył… Słupy telegraficzne migały za oknem, miarowo stukały koła, z rzadka rozlegał się gwizd parowozu. W sąsiednim przedziale ktoś domagał się od konduktora zimnego piwa i długo jeszcze zrzędził oburzony na kiepską obsługę.

Minęła smutna godzina zadumy. W dali, za zakrętem, można już było dostrzec peron.

— Stacja! Proszę wysiadać! — wołał konduktor. Wszyscy zaczęli się śpiesznie zbierać i stłoczyli się w przejściu.

— Suzdal! — stwierdziła ze zdumieniem moja sąsiadka. To był Zagorsk. Dla mnie to był Zagorsk. A dla niej Suzdal. Dla staruszka — Pemza albo Syzrań. Wszyscy znaleźli się w miastach swojego dzieciństwa. Widziałem już mury ławry Trocko-Siergiejevnskiej. Kto inny widział tajgę i burzliwy nurt Jeniseju albo spokojne zwierciadło Onegi.

Zagorsk… A ja nawet nie wiedziałem, czy to moje miasto. Nie pamiętałem swojego dzieciństwa.

Wagon szybko opustoszał. Staruszka dostrzegła w tłumie wstających małą pulchniutką dziewczynkę, pomachała do niej chusteczką i zapłakała. Pianista położył rękę na ramieniu chłopaczka i ruszyli w stronę wiaduktu bardzo poważni i skupieni. Na peronie było tłoczno i gwarno, stopniowo jednak wszyscy się rozchodzili.

Mnie nikt nie witał. Kilkakroć machałem ręką do różnych chłopców, ale nie zwracali na mnie uwagi. Trudno sobie wyobrazić, jakim się było w dzieciństwie, tym bardziej że nie zachowała się żadna moja fotografia z tego okresu. Powątpiewałem zresztą, czy kiedykolwiek istniała.

Po dziesięciu minutach nikogo już prawię nie było. Tylko na skraju peronu dziesięcioletni malec w trykotowej koszulce i za obszernych spodniach z przejęciem trącał czubkiem obszarpanego buta patyk po lodach.

— Olek! — zawołałem. Ale on, nie spojrzawszy nawet w moją stronę, zeskoczył z peronu, przeszedł przez tary kolejowe i zniknął za rogiem budynku…

Nie miało sensu poszukiwać go w mieście. Bez celu wałęsałem się więc po peronie godzinę, dopóki się nie doczekałem powrotnego pociągu.

Przez całą drogę do Ust-Mińska nie opuszczało mnie uczucie jakiejś niepowetowanej straty. Dlaczego on nie przyszedł? Dlaczego? Sąsiedzi z przedziału pogrążyli się w swoich myślach, tylko jedna z kobiet przez całą drogę opowiadała o swoich figlach sprzed czterdziestu lat, ale jakoś nie mogła znaleźć uważnego słuchacza.

Nie zdążyłem jeszcze wyjść z pociągu na stacji w Ust-Mińsku, kiedy wezwano mnie do dyspozytora.

— Proszę nam wybaczyć — rzekł młody chłopak w mundurze kolejarza, gdy wszedłem do dyspozytorni. — Nasza wina, że zepsuliśmy panu nastrój. Coś się stało z systemem falowodów pola temporalnego. A może chronogram nie dotarł do adresata i dlatego nie przyszedł pana powitać.

— Może nie miał ochoty spotkać się ze mną — machnąłem ręką kierując się ku wyjściu.

— Następnym razem to się już nie powtórzy — zapewniono mnie. — Sprawdzimy wszystko. Może pan wyruszyć w dzieciństwo choćby jutro.

— Chyba przez najbliższy miesiąc nie będę miał wolnej chwili — odpowiedziałem i wyszedłem bez pożegnania.

Byłem zajęty pewnym ważnym eksperymentem i czasu rzeczywiście było mi brak. Ale mimo to nazajutrz znowu znalazłem się na dworcu, znowu jechałem sfatygowanym wagonem, znowu sterczałem na wyludniającym się peronie.

Na skraju peronu, podobnie jak poprzedniego dnia, ujrzałem chłopca.

— Olek! — wykrzyknąłem. — To ty! — czułem to i byłem o tym przeświadczony.

Chciał zeskoczyć z peronu, powstrzymał się jednak i stał nadal patrząc pod nogi. Podbiegłem do niego, chwyciłem za ramiona, uścisnąłem. Nagle przytulił się do mojej piersi. Na sekundę, nie dłużej. Potem odepchnął mnie i zerkając spode łba powiedział: