— Coś ty? — jego głos bardzo przypominał ton dorosłego mężczyzny. W ogóle jak na chłopca wyglądał zbyt poważnie.
— Olek! Więc jednak mnie poznałeś?
— No pewnie! Tylko nie jestem Olek. Nazywam się Roland… To znaczy Rolek.
— Ale przecież ja jestem Aleksander. A więc ty się nazywasz Olek.
Wzruszył ramionami.
Przy swoich pięćdziesięciu latach wyglądałem jeszcze na silnego mężczyznę. A on był niezgrabny i chudy.
— Słuchaj, Olek. Będę cię nazywał Aleksandrem, a nie Rolandem. — Znowu wzruszył ramionami, co mogło znaczyć „jak chcesz”. — Czegoś taki mizerny, do diabła?! Powinieneś się zająć sportem, bo inaczej długo nie pociągniesz.
Przez chwilę mi się wydawało, że jego oczy śmieją się ze opnie, i także się roześmiałem. Jakież głupstwo palnąłem! Stoję wszak przed nim żywy i zdrowy. Jakże więc może on długo nie pociągnąć? To brednia.
On też się roześmiał. Byłem tak uradowany jego pierwszym śmiechem, że zgoła nie zastanowiłem się, czy taka błahostka jak moja uwaga mogła spowodować tyle uciechy. Byłam jednak niezmiernie szczęśliwy. Doszliśmy aż do wiaduktu klepiąc się nawzajem po plecach i z powodu rozpierającego nas śmiechu nie usiłując nawet nic powiedzieć.
Plac przed dworcem był inny niż przywykłem go oglądać. Bywając w Zagorsku prawie za każdym razem wstępowałem do kawiarni „Astra”. Ale teraz nie było jeszcze o niej mowy. Z prawej rozlegał się zgiełk targowiska, którego nie zagłuszały nawet sygnały parowozów.
— No dobrze, Olku — odezwałem się. — W naszej sytuacji byle co nas rozśmiesza. Nieraz jeszcze wpakuję się w kabałę. Ale to wcale nie znaczy, że nie powinniśmy zjeść gdzieś razem solidnego obiadu.
— Nie chcę — odparł Olek. — Dostaliśmy już jeść.
„Cóż on sobie w rzeczywistości myśli? — zastanawiałem się. — Gdybym był głodny, to nigdy bym nie odmówił, skoro by propozycja pochodziła ad takiego człowieka jak ja sam. Aha! Jestem wszak dorosłym człowiekiem i wszystko rozumiem. Ale on?”
— Nie chcesz, to trudno. — Powiedz no lepiej, jak spędzasz czas. Jakich masz przyjaciół?
— Tylko bez przesłuchań — odburknął i zrozumiałem, że moje pytania istotnie przypominają kwestionariusz, na który nie sposób odpowiedzieć szczerze.
Podeszliśmy do targowiska. Spytałem:
— Chcesz lody?
— Bardzo! — ucieszył się.
— Z orzechami czy śmietankowe?
— Ależ tak, z orzechami! Ale takich tu nie ma.
— Zobaczymy — odpowiedziałem zagadkowo, lecz rzeczywiście nie była ani jednych, ani drugich. Na wszelki wypadek zapytałem sprzedawczynię, choć lepiej było tego nie robić, bo od razu wrzasnęła: „Patrzcie, czego mu się zachciewa!”
Olek pociągnął mnie za rękę.
— Chodźmy…
Mimo to kupiłem porcję zwykłych lodów. Olek wziął je bocząc się i jeszcze dwa razy musiałem mu powiedzieć: „Jedz, nad czym się zastanawiasz?”, zanim rozwinął opakowanie. I natychmiast, jak mi się zdaje, zapomniał o mnie.
Od razu stało się jasne, jak pragnął tych lodów. Jak każdy normalny dziesięcioletni chłopiec, którego sny i pragnienia jeszcze poza to nie wykraczają. Pokapał lodami swoje szerokachne spodnie i zaraz wytarł je rękawem.
— A nauczyłeś się leczyć nieuleczalne choroby? — spytał znienacka.
Zmieszałem się.
— Skądże to możesz wiedzieć? Przecież zajmuję się tym dopiero od trzydziestu lat. A zacząłem przez czysty przypadek. Czyżbym myślał o tym już przed czterdziestu laty?
— Ale ja to ty — powiedział. — Ty z czasów dzieciństwa. Wiem o tobie więcej niż ty o mnie, ponieważ zawsze chciałem, żebyś był do mnie podobny, żebyś robił to, co sam chcę robić. Bardzo tego pragnę.
Dziwnie jakoś łączyła się w nim dziecięca naiwność z surowością dorosłego.
— Nie, Olku. Jeszcze się nie nauczyłem leczyć nieuleczalnych chorób. Sądzę jednak, że wkrótce stanie się to możliwe.
— Naprawdę? — ucieszył się.
— Naprawdę — pogłaskałem go po głowie. — Tylko mam bardzo mało czasu. Tobie bo dobrze. Jeszcze nie dostrzegasz, jak czas leci.
Rzucił na mnie bystre spojrzenie, nieco kpiące i zaskakujące, jak by wiedział coś bardzo dla mnie ważnego, ale nie uważał jeszcze za stosowne mi to powiedzieć. Wyblakłe portki wisiały na nim jak worek. Koszula w kratkę była wypłowiała. „Nie żyje ci się słodko” — pomyślałem.
— Ja także nie mam czasu — odezwał się wreszcie.
— Jak to? — spytałem ze śmiechem. — Cóż takiego robisz, że ci brak czasu?
— Chcę, żebyś był szczęśliwy…
— No cóż. Uważaj, że jestem. Ale czy ty wiesz, co to jest szczęście?
Nie odpowiedział na pytanie, jakby go w ogóle nie usłyszał.
— Chciałbym jeszcze, aby dzięki tobie inni ludzie byli szczęśliwi.
Czy dzięki mnie ludzie są szczęśliwi? Nie, tego nie mogłem twierdzić z przekonaniem.
— Jesteś bardzo poważny, Olku. Zbyt poważny jak na swój wiek. To niedobrze.
— To dobrze.
— Nie będziemy się sprzeczać. A dlaczego wczoraj do mnie nie podszedłeś?
— A dlaczego ty tego nie zrobiłeś? Ja także na ciebie czekałem.
— Wybacz.
Zdawała mi się że między nami wyrósł mur obcości, że oddaliliśmy się od siebie i że już nigdy nie zdołam zrozumieć tego dziesięcioletniego chłopca, może dlatego, że dorośli w ogóle nie rozumieją dzieci, a może dlatego, że on jest ode mnie mądrzejszy. To drugie przypuszczenie odrzuciłem natychmiast, jeszcze bowiem nie mieściło mi się w głowie, że z wiekiem głupieję. W każdym razie przed tym spotkaniem nie przychodziło mi to na myśl.
Długośmy się włóczyli po mieście. Dowiedziałem się, że on także nie pamięta ojca i matki, którzy prawdopodobnie zginęli podczas wojny, że mieszka w internacie. Jego małomówność i pewną skrytość kładłem na karb tego, że było to nasze pierwsze spotkanie. Trudno mówić dużo i tylko rzeczy wesołe, kiedy się po raz pierwszy zobaczyło samego siebie.
Później zrozumiałem, że chociaż mówił mniej niż ja, to jednak właśnie on nadawał kierunek naszej rozmowie. Egzaminował mnie niepostrzeżenie, bez natarczywości. I musiałem pogodzić się z tym, że w pewnych sprawach jest ode mnie bardziej zorientowany. Może przewyższał mnie swoim sposobem myślenia, zdolnością do ścisłego precyzowania tego, czego chce, swoim zdumiewającym skupieniem i ironią.
Umówiliśmy się, że się jeszcze spotkamy. Odjechałem wieczornym pociągiem. W ostatniej minucie, kiedy już stałem na pomoście wagonu, zaśmiał się wesoło, kilka razy podskoczył i zawołał:
— Fajny jesteś! Nie całkiem taki, jak przypuszczałem, ale fajny. Cześć!
Mur obcości znikł. I znowu on to zrobił. Wtedy, kiedy zechciał.
— Cześć, Olku! — krzyknąłem w odpowiedzi.
Pociąg ruszył. Jakże mi było lekko! Rozpierała mnie radość, niezrozumiała, dziwna, niezwykła radość.
A mimo to nie wiedziałem, nie mogłem nawet przypuszczać, jak było mi potrzebne to spotkanie. Zacząłem pracować tak, jak dawno już mi się nie udawało. Ogarnęło mnie jakieś niebywałe natchnienie. Teraz byłem przekonany, że eksperyment się uda. Stworzę to, o czym — jak się okazuje — marzyłem już w dzieciństwie.
Kilka miesięcy minęło jak z bicza trzasł. Sporo większych i drobnych sukcesów, bezsenne noce, przelotne zwątpienia, zaciekłe spory i pasjonujące dyskusje, spotkania i delegacje. Nasz instytut pracował nad bardzo trudnym i ważnym problemem. Opracowywaliśmy błyskawiczne metody zdalnego leczenia urazów bez interwencji chirurgicznej. Pokrótce można to przedstawić na przykładzie: Ktoś się rozbił zleciawszy z urwiska. Zanim zostanie dostarczony do najbliższego szpitala, już będzie za późno. Opracowywaliśmy metody i aparaty, które by pozwalały ten worek kości i cierpień przekształcić ponownie w człowieka w taki sposób, żeby nawet nie zdążył poczuć bólu. Spadał z urwiska i natychmiast wstawał zupełnie zdrów i cały.