Выбрать главу

Chcieliśmy zmniejszyć liczbę bezsensownych wypadków śmiertelnych. Już się nam to udawało. Mogłem teraz powiedzieć: „Tak, ludzie będą szczęśliwsi dlatego, że istnieję”, powiedzieć to tylko Olkowi, czyli samemu sobie, i nikomu więcej.

Dopiero w pół roku później mogłem znaleźć czas i kupić bilet do dzieciństwa… Olek na stację nie przyszedł.

„Głupi wybryk dziecięcy — pomyślałem. — Obraził się, że tak długo nie przyjeżdżałem. A mógłbym mu wiele opowiedzieć o tym, o czym marzył”.

Przygnębiony wróciłem do Ust-Mińska. Na dworcu znowu mnie wezwano do dyspozytorni.

— Coś z chronogramem? — zapytałem z nadzieją.

— Nie. Chronogram wysłaliśmy. Nie o to chodzi… Nie miał pan dzieciństwa… To nieprawdopodobne, ale tak jest.

— Co za brednia! Przecież widziałem… rozmawiałem już z Olkiem.

— To nie był Olek, to znaczy nie był to pan w dzieciństwie. To był Roland Eustafjew.

— Roland Eustafjew? — Nie znałem nikogo takiego, lecz nazwisko nie było mi obce.

— Pan nie miał dzieciństwa.

— To dlaczego on wtedy przyszedł mnie powitać? Właśnie on, to znaczy ja.

— Pan nie miał dzieciństwa. To całkiem szczególny wypadek.

Podano ma szklankę wody. Widocznie wyglądałem żałośnie. Opadłem na fotel nie mając sił wyjść na ulicę. Nikt mnie więcej nie niepokoił ani o nic nie pytał. Ale co jeszcze było do powiedzenia? Wyjaśniono mi, że nie miałem dzieciństwa. Dlaczego i jak to się zdarzyło, nie wiadomo. I w niczym nie mogą mi pomóc.

Kiedy ktoś miał trudne dzieciństwo, mówi się, że go nie miał… Ja jednak nie miałem dzieciństwa w dosłownym znaczeniu, tak jak mi to powiedziano.

Przyszedłem nieco do siebie. W takim stopniu, aby się normalnie poruszać nie ściągając na siebie podejrzliwych spojrzeń przechodniów.

Po godzinie dotarłem do swojej pracowni. Było już dość późno i pracowały tam tylko dwie, trzy osoby. Usiadłem przy swoim stale i spróbowałem zebrać myśli. Po pewnym czasie pracownia opustoszała. Maże wychodzący coś nawet do mnie mówili, ale nic nie słyszałem… Tylko za ścianą rozlegał się terkot maszyny do pisania. To moja sekretarka przepisywała materiały naszych eksperymentów.

Siedziałem przy stole i przypominałem sobie. Wyłuskiwałem z pamięci fakty, porównywałem je i przywoływałem wspomnienia.

Przed trzydziestu laty bardzo długo chorowałem. Podczas choroby straciłem pamięć. Nie pamiętałem ani przyjaciół, ani znajomych, ani samego siebie sprzed choroby. To dziwne, ale w mojej pamięci wyraźnie zachowała się cała wiedza i doświadczenie początkującego, młodego naukowca. Zatarło się tylko to, co dotyczyło mnie osobiście. Jakbym się na nowo narodził. Odwiedzała mnie często młoda kobieta. Lena. Helena Eustafjew. Od wielu lat jest moją sekretarką. Pewnego wieczoru, mniej więcej w rok po mojej chorobie, nagle zapłakała przy swoim stoliku zastawionym telefonami i zawalonym urzędowymi papierami. Uniosłem jej mokrą od łez twarz.

— Jesteś inny, jesteś całkiem inny — powiedziała.

— Co znaczy „inny”? — spytałem bez sensu.

Wstała i wyszła. Jedyny raz w życiu wyszła z instytutu wcześniej niż ja.

— Nie pytaj. Nic nie było — rzuciła na odchodnym.

O nic więc jej nie pytałem. Nie… Po prostu bałem się usłyszeć od niej coś… Co? Nie wiem.

Teraz nakręciłem numer informacji i poprosiłem, by podyktowano mi wykaz osób, które pracowały w instytucie przed trzydziestu laty. Wówczas było to wielkie laboratorium. Monotonny głos wyliczał nazwiska… Abramow… Bobrowi… Eustafjew… Roland Eustafjew?

Stop. On też tu pracował. Usiłowałem sobie przypomnieć. Nie. Nie pamiętam takiego.

Przeglądając akta personalne stwierdziłem, że Roland Eustafjew umarł tego dnia, kiedy straciłem pamięć. Mnie po prostu nie było. Powstałem… zacząłem istnieć w dniu jego śmierci.

Kimże jestem? Cyborgiem? Cyborg z wyciętym wyrostkiem robaczkowym i często zakatarzony? Nie.

Jego świadomość, jego JA zostały wpisane w moje ciało? Nie.

Stworzył mnie i umarł. Nic to chyba nie ma wspólnego z moim ciałem ani nawet z komórkami mojego mózgu. Stworzył mnie w jakimś bardziej złożonym, doskonalszym znaczeniu tego słowa. Stworzył mój sposób myślenia, mój intelekt. Powinienem więc być taki, jakiego mnie chciał widzieć.

A ten chłopiec? Przecież już wszystko przemyślał i dlatego tak dziwnie ze mną rozmawiał. Wiedział już, że jestem tym, którego stworzy w przyszłości, nie zdąży bowiem sam zrobić wszystkiego, co zamyśla.

Nie powinienem był istnieć. Nie byłem przewidziany w wykazie etatów natury. On mnie stworzył. Nie miałem dzieciństwa. On mi podarował okruch swojego dzieciństwa.

Jak dokonał tego niewiarygodnego odkrycia, niewiarygodnego nawet teraz? Nikt tego nie maże wiedzieć… Nikt?

W sąsiednim pokoju zadzwonił telefon, Helena podniosła słuchawkę.

Ten dziesięcioletni chłopiec zrobił dla mnie wszystko nie żądając w zamian nic. Tylko jednej porcji lodów.

Raz tylko chciał się ze mną spotkać, aby sprawdzić, czy słusznie postąpi kiedyś w przyszłości.

Słyszę, jak Helena wstaje z krzesła i idzie ku drzwiom mojej pracowni.

Zaraz otworzy drzwi i o wszystko ją zapytam. Spytam ją, kim jestem.

I wszystko mi opowie.

Drzwi się otwierają…

Przekład: Bolesław Baranowski

Marian Butrym

GOŚĆ Z TAMTEGO ŚWIATA

Obejrzałem się. Kilkanaście par oczu wpatrywało się w przybysza.

Właściwie nie powinienem się specjalnie dziwić: obcy w tak małej mieścinie jak Powder Valley zawsze będzie wzbudzał sensację. Toteż się nie dziwiłem.

Doskonale wiem, że ciekawość jest stara jak świat, a maże nawet jeszcze starsza. I w ogóle,wszystko było w porządku. Najlepszym. Poza jednym — tym obcym byłem ja, a właśnie ja chciałbym, żeby wszyscy przestali się mną interesować i to od zaraz. I żeby zajęli się uprzejmie własnymi sprawami.

Ale nie mogłem im tego powiedzieć.

Poczułem się nieco gorzej, ale jeszcze nie całkiem źle. Zresztą sprawa, która mnie sprowadziła do Powder Valley, była zbyt poważna, bym miał się denerwować drobiazgami. Czasem jednak drobiazgi decydują o powodzeniu spraw nawet tak ważnych, jak ta, która mnie tutaj sprowadziła.

A nie mogłem sobie pozwolić na ryzyko. Najmniejsze.

Dom stał na przedmieściu, jeżeli w ogóle miasteczko wielkości Powder Valley może posiadać przedmieście. Ale tą sprawą niech się martwią jego mieszkańcy.

Zapukałem do drzwi. Nic. Odczekawszy więc przepisowe kilkanaście sekund, które poświęciłem studiowaniu zacieków na suficie korytarza, zapukałem ponownie, tym razem mocniej. Cisza. Odczekałem jeszcze chwilę sprawdzając tym razem dyskretnie, czy ktoś nie interesuje się mną ponad zwykłą miarę, i poczuwszy się uwolnionym od ludzkiego szacunku dla cudzego mieszkania, otworzyłem drzwi bez zaproszenia.

W pokoju panował półmrok. Ale nawet zasłonięte stary okien pozwalały dostrzec siedzącego w fotelu człowieka. Nie widziałem w tym momencie jego nie ogolonej twarzy, jego ponurej miny desperata; nie dostrzegłem pustej butelki po whisky stojącej obok na podłodze.

Nie widziałem nic poza czarną lufą colta.45 skierowanego z niepokojącą wprawą w miejsce, gdzie ludzie mają serce. Nie było to przywitanie godne królów, ale nie zaskoczyło mnie. Raczej wprost przeciwnie: wiedziałem, że tak się stanie. Wiem również o wielu innych sprawach, ale to nie należy do tematu. Lubię dobrą broń, a taką jest niewątpliwie szybkostrzelny colt kalibru.45. Lubię poza tym wiele innych rzeczy. Ale jednego cholernie nie lubię. Nie lubię, gdy ktoś mierzy do mnie z rewolweru, zwłaszcza takiego jak colt.45. Możecie mi wierzyć.