Выбрать главу

— Dobry wieczór, Barnes — powiedziałem uprzejmie.

Lufa nie zniżyła się ani o milimetr.

— Czego?! — warknął niskim głosem z nalotem chronicznej chrypki. — Czego?

— Nie jesteś zbyt uprzejmy — stwierdziłem bez żalu, wpatrując się w oksydowaną czerń spluwy.

— Wynoś się stąd!

— Jestem Jones. Mike Janes z Chicago Tribune — dodałem, ciągle jeszcze najuprzejmiej.

— Jeszcze jeden gryzipiórek! — Siedzący w fotelu nie miał zbyt wygórowanego mniemania o zawodzie dziennikarskim. — Z nikim nie będę gadać — wyjaśnił łagodniejszym tonem, a lufa czterdziestki piątki spojrzała w podłogę.

Poczułem się raźniej. Wieloletni instynkt mówił mi, że strzał i tak by nie padł. Człowiek z rewolwerem miał dosyć. Uświadomiłem to sobie i dlatego poczułem się raźniej. Barnes był wykończony. Stanowił jeden poplątany kłębek nerwów. Barnes się bał. Cholernie się bał i zdawał sobie z tego sprawę.

— Szkoda, bo chciałem z tobą pogadać, Barnes — powiedziałem łagodnie jak panna na wydaniu.

Nie pomyliłem się. Człowiek w fotelu szarpnął się gwałtownie, a czterdziestka piątka upadła na podłogę. Widziałem już takich ludzi: byli wykończeni oczekiwaniem na coś, czego się panicznie obawiali, i wiedzieli, że przyjdzie, ale nic nie mogli zrobić. Może nawet nie chcieli nic zrobić, podświadomie czując, że tak będzie najlepiej. Barnes też nic nie zrobił.

Barnes należał do takich ludzi.

— Ja mam was dosyć — wykrztusił — ja chcę…

— Spokój!!! — mój głos zawibrował dźwiękiem co najmniej o trzy oktawy— wyższym. Krzyknąłem wiedząc, jak postępować z facetami w takim stanie nerwów. — Spokój powiedziałem już łagodniej, starannie modulując głos. Opanuj się, Barnes… Co z twoimi nerwami?!.. WTEDY miałeś mocniejsze nerwy…

Barnes milczał. Ja też taktycznie milczałem, nie mając zresztą nic do powiedzenia. Nie — mogłem przecież głośno powiedzieć — a przynajmniej teraz — że guzik mnie obchodzą jego nerwy i nerwy kilku innych, podobnych facetów. Obchodziło mnie tylko TAMTO i chciałem sprowokować Barnesa do wynurzeń. Całą resztą Barnes mógł się kazać wytapetować. Od pięt do kapelusza.

— Masz rację — zaczął prawie szeptem, ale w miarę wypowiadania słów głos mu potężniał i mówił coraz szybciej, z wyraźnymi nutkami histerii — masz rację, ale WTEDY się nie bałem!.. Rozumiesz?! Nie bałem się… A teraz się boję!

— Rozumiem, Barnes. Rozumiem. — Kłamałem jak z nut, naprawdę bowiem nie rozumiałem dotąd ani sława. Wiedziałem, że od dawna dusi w sobie pragnienie wygadania się przed kimś i musi jakoś zacząć. Nie chciałem mu tego ułatwiać, ale chciałem być tym „kimś”. Dlatego przecież tu byłem i dlatego Mike’a Jonesa nazywano reporterem o nieprawdopodobnym szczęściu albo jak mówią niektórzy — farcie. Oznacza to właściwie to samo i nie robi mi specjalnej różnicy.

Upływający czas mogłem zaliczyć na straty. Na Ziemi nikt jak dotąd nie potrafi go rozciągać.

A szkoda.

Szkoda, bo pociągiem z Chicago pędził jeszcze ktoś i to pędził właśnie tutaj, a ja nie miałem najmniejszej ochoty spotykać się w tym mieszkaniu z kimkolwiek, nie mówiąc już o nim, i nie mówiąc o tym, że takie spotkanie nie byłoby najprzyjemniejsze.

— Spokojnie, Barnes — dodałem ciepło, podając siedzącemu w fotelu szklankę z odrobiną whisky. Nosiłem ten swój żelazny zapas w kieszeni na sercu i niech bogowie docenią wysiłek wyrzeczenia się jego części.

Wiedziałem jednak, że whisky w takich sytuacjach działa lepiej niż jakikolwiek eliksir. — Napij się — powiedziałem przyjaźnie — to ci ukoi skołatane nerwy!.. — Nawet jeżeli w ostatnich słowach zabrzmiała nutka szyderstwa, a zabrzmiała, o ile siebie znam, to była ona bardzo nikła i chyba aż nadto usprawiedliwiona moją nienaturalną cierpliwością przez tak długi czas.

Wypił skwapliwie i trudno się dziwić, że do dna. Sam zrobiłbym to samo.

— Nie musiałeś się bać, Barnes — zaryzykowałem atak w każdym razie nie aż tak i… jeszcze nie teraz. — Te trzy kropki przed słowami „jeszcze” stawiam doskonale: właśnie w tym miejscu zawiesiłem głos i delikatnie stonowałem groźbę. Zaczynałem się niecierpliwić: czas szybko uciekał, a na Ziemi, jak dotąd, nikt nie umie go rozciągać. Wiem o tym najlepiej. Jestem przecież reporterem działu naukowego Chicago Tribune i mam, jak zapewne pamiętacie, niesłychany fart do wyczuwania sensacji na odległość. Nie chwalę się, bo jest tak w rzeczywistości. Zapytajcie, kogo chcecie, jeśli będzie okazja ku temu i jeśli ten ktoś będzie chciał gadać na mój temat.

— Słuchaj — zaczął nagle — ty znasz całą sprawę?

— Czytam gazety — wyjaśniłem cierpko — a poza tym w moim fachu słyszy się to i owo. Ale nie o wszystkim wiem, Barnes, nie o wszystkim, a to cholernie ciekawa historia. Ja właśnie lubię takie ciekawe historie, i przyjechałem, żeby usłyszeć coś od ciebie. Rozumiesz, Barnes — od ciebie!..

Uff, ale się nagadałem. Myślę, że zrozumiał nareszcie, że nie przyjechałem częstować go mają whisky, ale po to, aby coś z niego wyciągnąć. Bo jeśli przez chwilę kołatało się w głowie jemu lub komukolwiek innemu, że jest inaczej, to obaj się mylili.

— Jones, — ty mi wierzysz? — spytał z taką nadzieją w głosie, że trudno było zdecydować się na zaprzeczenie, tym bardziej że mówił prawdę.

Inaczej nigdy bym nawet nie pomyślał, aby tu przyjechać marnując na podróż kilka zielonych papierków o miłym wyglądzie, że w ogóle nie wspomnę o mojej whisky.

— Jedno jest pewne, Barnes — ty TEGO nie mogłeś wymyślić. Za głupi jesteś. Przyjechałem, bo jest w tej historii coś niezwykłego, coś, co może się przydać… Opowiedz! Chicago Tribune nie zapomina o swoich współpracownikach. A to z kolei może być kiedyś tobie potrzebne, przyjacielu…

Chyba po raz pierwszy powiedziałem tutaj prawdę. Nie mówię tego, aby się chwalić ani by powiedzieć, że nie lubię kłamać. Zresztą w moim zawodzie przyzwyczaiłem się do codziennych bujd i kłamstewek jak do swojej dziewczyny i równie przykro byłaby mi z nich zrezygnować. Nie sądzę jednak, znając ludzi, abym szybko musiał przeżywać takie rezygnacje; ostatnie zdanie było prawdą również z inszego powodu, ale Barnes o tym wiedział aż za dobrze.

— Co?! — poderwał się gwałtownie — chcesz powiedzieć, że oni mnie…

— Jego ciało sflaczało i z powrotem opadło w głąb fotela.

— Nie wiem. Nic nie wiem… Przede wszystkim opanuj się, Barnes, opanuj się i opowiedz, jak to WTEDY było.

— Wszyscy się tu ze mnie śmieją… Uważają mnie za wariata, pomyleńca. Nikt mi nie wierzy… nikt!.. — goryczą zawartą w tych słowach można by spokojnie obdzielić tuzin samobójców i jeszcze by zostało jej trochę na później. Ale wiedziałem, że jestem na najlepszej drodze. Barnes był gotowy do zwierzeń. Nareszcie. Czas pędził nieubłaganie na przód, a na Ziemi jak dotąd nikt nie nauczył się rozciągać go jak gumę do żucia. Szkoda. Musiałem się spieszyć. Cholernie nie lubię być poganianym. Zresztą, kto lubi.

— Opowiedz, Barnes. Jeszcze raz opowiedz.

— Dobrze. Opowiem jeszcze raz. Ostatni. Ale potem dasz mi już spokój. Rozumiesz: święty spokój!.. — histeryczne nutki w jego głosie wystawiły moją cierpliwość na ciężką próbę.