Выбрать главу

— OK, Barnes! — powiedziałem krótko — będziesz miał spokój. Najświętszy… Gwarantuję ci to, Barnes!

Była to nieprawda a obaj o tym wiedzieliśmy, ale nie ma to nic do rzeczy…

Barnes lubił swoją pracę i za nic nie chciał jej utracić. Nie dlatego, żeby była nadzwyczajna — był najniższym rangą pracownikiem w całym Instytucie — ale była to praca bez kłopotów. Każdy przecież chciałby mieć na starość jakiś spokojny kącik, w którym guzik obchodziłyby go wielkie problemy, a nawet jeśli ktoś mówi inaczej, to buja — wierzcie mojemu doświadczeniu.

Barnes miał właśnie taką spokojną pracę: nie przejmował się naukowymi kłopotami wszystkich pozostałych pracowników, od profesora Ruckleya począwszy, a na młodszym asystencie O’Hara skończywszy.

Barnes nie pił w pracy. Zawsze kręcili się.tu smutni ludzie w białych fartuchach, o skołatanych problemami nerwach, na widok których Barnes odczuwał zadowolenie, że nie został naukowcem, i że jest tyran, kim jest, choć nie był specjalnie nikim. Interesowały go sprawy Instytutu, ale nie na tyle, żeby o nich śnił po nocach lub tracił apetyt. Druga przyczyna była ważniejsza: Barnes był członkiem ochrony Instytutu. Wiedział, że może być potrzebny w każdej chwili i nie pił, bo alkohol osłabia refleks. Co jak co, ale refleks miał doskonały; wyciągał z kabury swoją czterdziestkę piątkę tak szybko, że zupełnie niedostrzegalnie. A jak strzelał!.. W całym Teksasie nie było lepszego strzelca, a nie muszę chyba dodawać, że chłopców z Teksasu trudno w tym fachu zadziwić. I właśnie Barnes ich zadziwił.

Była jeszcze trzecia przyczyna, jeżeli już rozwodzimy się nad nadzwyczajnym postępowaniem naszego bohatera. Barnes lubił dobrze wykonywać swoją robotę. Jednak w dzisiejszych brutalnych czasach jest to do tego stopnia podejrzane, że lepiej o tym nie wspominać.

Dlatego więc Barnes nie pił w pracy. Przynajmniej do wczoraj. Wczoraj wszyscy wyjechali na urlop. Instytut był pusty jak niepotrzebna butelka whisky. Tylko Barnes nie wiadomo po co siedział w środku. Nie wiadomo po co, bo dookoła Instytutu zabezpieczonego wysokim płotem kręciło się wielu zdolnych chłopców, którzy podobnie jak Barnes ubrani byli w bielutkie kombinezony strażników z wydrukowaną na plecach wielką literą „E”, a przy prawym boku w kaburach nosili broń, którą potrafili wyciągnąć bardzo szybko, choć może nieco wolniej niż Barnes.

Do znudzenia powtarzam, że Barnes nie pił. Dzisiaj jednak był tropikalny upał. Pawie 40 stopni. Klimatyzacja zaczynała nawalać, nic więc dziwnego, że dla pokrzepienia ducha powoli sączył whisky z wodą sodową.

Nie było mu z tego powodu najprzyjemniej. „Z tego powodu” — oczywiście oznacza fakt, że Barnes lubił być w porządku w stosunku do szefów, a nie, że nie lubił whisky, o czym chyba już wiecie, bo powtarzam zdanie o piciu jak zepsuta płyta. Lubił się napić, a jednocześnie chciał być OK, a w tej chwili wymagało to podejmowania decyzji, co nie jest przyjemne, jeśli decyzje stanowią sprzeczność pomiędzy przyjemnością i obowiązkiem, a wszystkim wiadomo, że często stanowią.

Barnes czuł się nieswojo w pustej nastawni Generatora. W zasadzie powinien był się cieszyć, że jest pusta i że nie ma nic do roboty, ale i to wymagało wysiłku. I na to było stanowczo za gorąco. A na dodatek ta whisky. Wiedział, że nikt go nie skontroluje, ale może właśnie dlatego czuł się głupio: posiadał coś, co jedni nazywają instynktem samozachowawczym, a inni uczciwością. Ani jednego, ani drugiego posiadać nie warto. Wie o tym każde dziecko i mogę dać na to słowo honoru.

Nudziło mu się trochę, więc żeby się rozgrzeszyć za whisky i nieco rozruszać, rozmawiał sam ze sobą: Nie był zbyt interesującym partnerem do pogawędki, ale po pierwsze nie mógł wybierać, a po drugie tajemnica takiej rozmowy jest na pewno zachowana. Zresztą każdy czasem lubi porozmawiać ze sobą i nie mnie opowiadać, że jest inaczej.

— Uff… Co za upał… Żeby nie ta whisky z wodą, chyba bym wyparował… I na dodatek wentylator szlag trafił! — powiedział i dla zademonstrowania swej absolutnej pogardy dla rzeczy martwych dolał wody z syfonu. — A mówiłem ci, Barnes — indagował samego siebie — odpocznij trochę. Nie bierz tej roboty. Ale sam profesor Ruckley powiedział: „Joe, pilnuj tego jak oka w głowie!”… Hey.. Pilnuj!.. A kto by chciał ukraść Generator?!.. I naprawdę tak powiedział: „Joe”, po imieniu! Słowo skauta!..

W gazecie, którą wziął do ręki, czerwonym ołówkiem był zakreślony pewien fragment. Barnes czytał go już wiele razy i choć niewiele rozumiał z terminów fachowych, to sama świadomość, że bierze udział w czymś tak ważnym, działała na niego niemal jak nowy kapelusz na kobietę. Albo i jeszcze bardziej.

„…Instytut Elektroniki Doświadczalnej w Powder Valley dokonał próbnego uruchomienia nowego generatora energii plazmowej. Energia otrzymywana w generatorze sięgać ma rzędu kilkuset milionów jednostek «beta». Wytwarzana będzie przy zastosowaniu pola magnetycznego ogromnej mocy, tworzonego i unicestwianego w milionowym ułamku sekundy. Po raz pierwszy zostanie dokonana próba teoretycznych obliczeń profesora Ruckleya: przy zastosowaniu specjalnych inwariantów pola magnetycznego istnieje możliwość uzyskania w generatorze cząstek antymaterii. Patronat nad badaniami objęło Ministerstwo Obrony. W wypadku powodzenia eksperymentu przed ludzkością stoją olśniewające perspektywy…”

Barnes odłożył gazetę, uznając, że wysiłek intelektualny poświęcony na jej przeczytanie w taki upał należy czymś zrekompensować. Szybko też znalazł sposób.

— No to ciach, pod te perspektywy ludzkości! — zachęcił sam siebie — chociaż, jeśli interesuje się tym Ministerstwo Obrony, to perspektywy wcale nie wyglądają zachęcająco. Wiadomo, że w naszym kraju nazwa tego ministerstwa została pomyślana na zasadzie przekory… — dedukował Barnes i doprawdy niewiele się mylił, możecie mi wierzyć.

— No, ale stary Ruckley to fachowiec — kontynuował swoje naukowe dywagacje. — Wie, co robi. A tutaj o wypadek łatwo: niech się ktoś pomyli z tą… antymaterią… i witajcie anielskie chóry!

Zamyślił się głęboko nad tą kwestią i nad następną, bowiem w butelce zauważył dno. Trudności aprowizacyjne zajęły go do tego stopnia, że to, co usłyszał w następnej sekundzie, nie dotarło od razu do jego skołatanej mózgownicy, a gdy dotarło, nie chciał w TO uwierzyć.

— Barnes!!!.. — gdzieś z tyłu, z baku, z przodu jednocześnie dobiegł go głos cichy, dziwnie metaliczny i odkształcony.

— Co jest?! Ktoś do mnie mówi?!.. Przecież tu nie ma nikogo! — informował się na wszelki wypadek. Jednocześnie jego prawa ręka wykonała delikatny, odmierzony ruch w kierunku biodra, raczej zresztą z przyzwyczajenia, niż z aktualnej potrzeby.

— Nie rozglądaj się, Barnes, nie zobaczysz mnie — mówił śpiewny głos. — Nasz świat wygląda trochę inaczej…

— Jaki nasz świat! Panie dowcipny, ja celnie strzelam, wypraszam sobie takie żarty — podtrzymywał konwersację Barnes, jednocześnie dyskretnie rozglądając się dokoła. Wiedział, że przez system drzwi — stref ochronnych — może się przedostać jedynie szef ochrony, pułkownik McDonald. Ale jemu nie w głowie były jakiekolwiek żarty. Nie interesowała go już zresztą, kto i w jaki sposób się tutaj dostał. Był pewien, że we właściwym czasie wyjaśnią mu tę kwestię i miał nadzieję, że jeszcze na tym świecie.

Zastanawiał się jedynie, czego chciał ów nieproszony gość. Klął siebie w żywy kamień, że przybrał tak niewygodną pozycję: siedział na nowoczesnym fotelu i trzymał nogi na lśniącym niepokalaną bielą stole. Było to dość wygodne w czasie relaksu, ale nie w jego sytuacji. Był pewien, że gość stoi sobie swobodnie za jego plecami, trzymając go na muszce swojej broni.